Jeśli mieliśmy dotrzeć na rubieże
cywilizacji – i jeśli w ogóle cywilizacja jeszcze jakieś rubieże
ma – to właśnie w Mongolii je osiągnęliśmy.
Ułan Bator, tak jak się spodziewałem,
okazał się wyjątkowo brzydkim miastem. Nie widziałem większości
państwowych stolic, nawet dużej ich części, ale chyba się bardzo
z prawdą nie minę jeśli napiszę, że to zapewne jedno z mniej
urokliwych miast stołecznych na świecie. Rozpoczęte i
niedokończone wysokie konstrukcje budynków tuż przy centralnym
placu miasta, szare i brudne elewacje większości (prawie wszystkich
w zasadzie) budynków, błotniste grzęzawiska zamiast ulic i
chodników zaledwie 2km od ścisłego centrum, a do tego wszystkiego
kompletny chaos i jazgot na ulicach. Nie mam pojęcia po co w takich
miastach stanowione są przepisy kodeksu drogowego czy sygnalizacja
świetlna skoro kompletnie nikt się do nich nie stosuje. Piesi
przechodzący na zielonym i wjeżdżający i rozganiający ich (w tym
nas) samochód, a tuż obok przyglądający się błogo temu
wszystkiemu gliniarz z drogówki. Auta zajeżdżające sobie
wzajemnie drogę, wymuszające pierwszeństwo gdzie tylko się da. I
wszyscy notorycznie z wciśniętymi ogłuszającymi klaksonami – i
ci co zajeżdżają i ci, którym zajeżdżają. W tym wszystkim
piesi czmychający – a jakże, na czerwonym – przez ulicę,
lawirujący między jadącymi autami. Totalna degrengolada. Jeśli
wszechświat wyłonił się z chaosu to chyba w Ułan Bator było
jego centrum. Bogu dzięki Mongolia to nie Ułan Bator. Zgodnie z tym
co sugerują wszystkie przewodniki oraz co da się wyczytać z wpisów
osób, które już Mongolię odwiedziły, nasze pierwsze kroki
skierowaliśmy do informacji turystycznej oraz kilku hosteli w
poszukiwaniu wycieczek po kraju. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na
4-dniowy wyjazd obejmujący dawną stolicę imperium – Karakorum i
klasztor Erdene Zuu, park narodowy Orkhon z urokliwym wodospadem oraz
wizytę na pustyni mini-Gobi. Do tego godzinna przejażdżka na
koniach w parku oraz na wielbłądach na pustyni. Wszystko w pakiecie
all-inclusive z trzema posiłkami i ruskim łazikiem z
kierowco-kucharzem, który nas po tych rubieżach woził, karmił i
umilał czas. Całość za niebagatelną kwotę (i tak stargowaną o
ponad 10%) 220 dolców za osobę. I gdyby nie ten ostatni szczegół
to byłaby pełnia szczęścia. Czytając blogi wiedziałem, że
można takie wycieczki zorganizować już od $20-25 za osobę/dzień,
trzeba tylko wiedzieć gdzie szukać i mieć trochę szczęścia.
Niestety my nie wiedzieliśmy gdzie i nie mieliśmy szczęścia
poznać kogoś kto by wiedział. W związku z czym musieliśmy trochę
okroić nasze oczekiwania w stosunku do tego co chcemy zobaczyć i
zamiast powiedzmy 10-12 dni zadowolić się 4-ma. Tak więc
przełknęliśmy tę niestrawną pigułę i ruszyliśmy, w
towarzystwie dwóch nowo poznanych w hostelu Australijczyków –
Lucas’a i Scott’a – zdobywać dziki wschód.
Już sam wyjazd poza stolicę okazał
się nie lada przygodą kiedy zobaczyliśmy po jakich drogach
przyjdzie nam jeździć. Mimo, że asfaltowa główna przelotówka do
i ze stolicy, bardziej przypominała podrzędną dróżkę w jakiś
Trąbkach Wielkich (nie ujmując Trąbkom) po przejściu powodzi.
Właściwie więcej tego asfaltu tam brakowało niż faktycznie go
wokół dziur pozostało. Zresztą po jakiś 400km zjechaliśmy z tej
„autostrady” na tereny nie tknięte ręką urbanisty-drogowca
gdzie się jeździ jak się komu żywnie podoba i na co samochód i
umiejętności kierowcy pozwalają. Nam samochód i umiejętności
kierowcy na szczęście pozwalały na wiele, więc nie brakowało
sytuacji kiedy w samochodzie nogi nagle znalazły się wyżej niż
głowa albo ktoś z prawej strony auta wylądował nagle w nogach
osoby po lewej stronie. Sama jazda po takich bezdrożach była już
atrakcją samą w sobie. Co prawda po czterech dniach takiej mordęgi
strasznie męczącą ale wciąż atrakcją.
|
|
Mongolskie drogi |
|
Yak minął dzień? |
Pierwszy dzień upłynął pod znakiem
zwiedzania. Późnym popołudniem obejrzeliśmy świątynię Erdene
Zuu w Karakorum. Ciekawy był widok mnichów siedzących w jednym z
budynków i odprawiających jakieś modły nad miskami z żarciem.
Widok żywcem wyjęty z klasztorów buddyjskich w Nepalu. Kasię
najbardziej chyba urzekły małe mongolskie brzdące biegające wokół
klasztoru. I faktycznie, dzieci w Mongolii są z reguły urokliwe.
Niestety jakoś niezbyt ładnie się starzeją.
Po noclegu w tradycyjnej jurcie u
kobiety prowadzącej guesthouse i wynajmującej u siebie na posesji
cztery jurty, na drugi dzień ruszyliśmy w kierunku parku Orkhon
znanego ze znajdującego się tu wodospadu. Po drodze kierowca
zorganizował postój na biwak i lunch nad brzegiem małej rzeki.
Mimo, że woda miała na moje oko może z 5 stopni nie przeszkodziło
to Kasi zanurzyć się tam kilka razy po samą szyję. Również
Lucas skorzystał z kąpieli. Ja zdołałem jedynie zanurzyć nogi po
kolana na jakieś 5 sekund i niemiłosiernym wrzaskiem wystraszyłem
wszystkie okoliczne stworzenia.
|
Piknik nad brzegiem rzeki |
|
Piknik nad brzegiem rzeki |
|
Piknik nad brzegiem rzeki |
|
Kąpiel w czystej i nie tak chłodnej rzece |
|
|
Po południu dojechaliśmy do kolejnego
kampingu z jurtami i udaliśmy się na podziwianie wodospadu. Fajne,
urokliwe miejsce ale szału nie robi. Za to pełen szał był jak pod
wieczór zrobiliśmy sobie ponad godzinną przejażdżkę konną.
Bałem się trochę, że skończy się to jazdą na sznurku wokół
ogrodzenia, szczególnie w przypadku osób, które nigdy na koniu nie
siedziały, ale na szczęście nie. Mongołowie się w takie
ceregiele nie bawią i od razu zabrali nas w teren. Nim się
obejrzeliśmy chłopaki z Australii galopowali już w siodłach przed
siebie. Ale akurat dla nich nie był to chleb powszedni. Dwa miesiące
wcześniej przez cztery dni przemierzali w siodłach Kirgistan. Kasia
trochę się obawiała więc zdecydowała się pozostawić swojego
konia przywiązanego do konia przewodnika. Ja natomiast pozwoliłem
sobie na odrobinę szaleństwa i po 5 minutach już kłusowałem z
chłopakami po stepach. I muszę przyznać, że cholernie mi się
spodobało. Na tyle, że następnym razem w Sasinie szarpnę się na
konną przejażdżkę (o ile pozwolą mi wyjechać w okoliczne lasy)
|
Przystanek gdzieś na trasie i zabawa z naszym kierowcą :) |
|
W drodze do wodospadu |
|
Widok na wodospad z pobliskich skał |
|
Orkhon Valley |
|
Nasze konie już na nas czekają |
|
Tuż przed przejażdżką |
Trzeciego dnia wycieczki niestety
pogoda nie dopisała i po południu zaczęło padać. Ścieżki na
stepach zamieniły się w błotną breję co z jednej strony okazało
się zbawienne bo przynajmniej wnętrze samochodu z nami w środku
nie było całe pokryte pyłem (jak oba dni wcześniej) ale z drugiej
nie wróżyło dobrze zwiedzaniu pustyni i jeździe na wielbłądach.
I faktycznie z przechadzki po wydmach wyszły nici. Ja również
odpuściłem sobie jazdę na wielbłądzie. Kasia i chłopaki okutani
w peleryny spróbowali ale chyba było to lekkie rozczarowanie.
Całość trwała góra 10 minut. Również jeśli chodzi o samą
mini-Gobi to nazwanie tego pustynią jest wg mnie lekką przesadą.
Nawet przedrostek „mini” jest na wyrost. Kilka wydm nie wyższych
niż 5 metrów i kilka wielbłądów przy jurtach. Więcej wrażeń
dostarcza wspinaczka na wydmy w Łebie czy choćby nawet w Sasinie.
Szkoda, bo bardzo liczyłem na wieczorną posiadówkę na pustyni z
piwkiem w ręku i podziwianie rozgwieżdżonego nieba. Ale chyba mi
to nie pisane bo już drugi raz będąc blisko pustyni nie mogłem
zrealizować tego małego marzenia. Tak sobie myślę, że może
powinienem się wybrać kiedyś do np. Sudanu Południowego albo
Somalii, może sprowadziłbym tam niewidziany od wieków deszcz i
wspomógł ludność w walce z suszą. Trzeba to przemyśleć.
Czwartego dnia wracając już do
hostelu wykorzystaliśmy chwilę bez deszczu i zatrzymaliśmy się
jeszcze na pół godziny przy wydmach coby cyknąć kilka fotek.
Kasia przy okazji do ujeżdżonych już wcześniej zwierząt dodała
krowę (na filmie tego nie widać ale ze 2 metry ujechała).
|
Mini - Gobi |
|
Po ostatnim noclegu w tradycyjnej jurcie
Na zdjęciu sympatyczny gospodarz, który dbał o nas jak o własną rodzinę |
Suma summarum, mimo dość wysokiej
ceny jaką zapłaciliśmy nie żałujemy wycieczki. Naprawdę warto
zobaczyć Mongolię poza Ułan Bator, obejrzeć na własne oczy jak
żyją tutejsi nomadzi przenoszący cały swój dobytek z miejsca na
miejsce w poszukiwaniu lepszych pastwisk dla swej trzódki. Jak z
jednej strony ciężkie mają życie bez bieżącej wody, bez
ogrzewania, z wychodkami gdzieś na polu i najbliższym marnym
sklepem oddalonym o kilka godzin jazdy ale z drugiej wolność i
otaczająca ich natura im to wynagradza (tak przynajmniej sobie
myślę, choć oni zapewne mogą mieć odmienne zdanie).
Naszą przygodę z Mongolią
zakończyliśmy 6-go dnia wsiadając do pociągu do
Pekinu. Oczywiście przygoda nie byłaby pełna gdyby nie obyło się
bez stresu i nerwów czy się uda czy nie. W przeddzień wyjazdu
skoczyliśmy jeszcze na dworzec wypytać się o pociągi do Chin i o
dziwo mówiąca co nie co po angielsku pani w kasie nam wszystko
wyjaśniła. Już wieczorem w hostelu po powrocie z dworca nasz
spokój zmącił Lucas, który na stronie kolei mongolskich znalazł
nasz pociąg ale odchodzący 20 minut wcześniej niż nam powiedziała
baba w kasie. Tak więc na dworcu pojawiliśmy się następnego dnia
o w pół do siódmej rano. Oczywiście kasy biletowe były
nieczynne. Pociąg miał zaraz odjechać a my bez biletów. Kasia
zagadała z konduktorką w jednym z wagonów i okazało się, że
można bilet kupić bezpośrednio u konduktora, ale musimy zaczekać
bo akurat kogoś kto go może nam sprzedać nie ma. Tak więc
nerwówka się przeciągała. W końcu przylazł jakiś gruby Mongoł
wziął od nas po 40tyś tugrików, nie dał żadnego biletu ni
kwitka i pokazał, że mamy włazić do pociągu. Oczywiście żeby
nie było za łatwo, okazało się, że to co wziął starczy tylko
na dojazd do granicznego miasta Zamyn-Uud ale nie do Pekinu. Już
chcieliśmy wysiadać i zabierać mu nasza kasę ale stwierdziliśmy,
że pal to licho, jakoś to będzie. Kierunek się w każdym bądź
razie zgadzał. Facet z babką nas zapewniali, że nie ma powodu do
nerwów, że wszystko w porządku, że Zamyn-Uud, że Pekin, yes,
yes, ok, ok, no stress, ok. Ani trochę nas to niestety nie
uspokoiło. Wsadzili nas do jakiegoś nieogrzewanego przedziału,
dali pościel, pokazali że możemy sobie spać i wszystko ok, ok. Po
kilku godzinach jazdy tajemnicza dwójka przyszła do nas ponownie,
baba międzynarodowym gestem wskazała, że chcą kasę i dodała
cash, money na wypadek jakbyśmy nie zrozumieli. Tym razem wzięli po
80tyś tugrików na odcinek Zamyn-Uud – Pekin. I znowu: no stress,
ok, ok, yes, yes, ok. Że niby wagon, w którym jedziemy jedzie tylko
do granicy i tam go odczepiają ale nas przesadzą do innego wagonu i
pojedziemy dalej. Tylko gruby Mongoł musi mieć nasze pieniądze bo
musi wymienić mongolskie tugriki na chińskie yuany, którymi
zapłaci za naszą dalszą podróż. Będąc już na totalnym
mongolskim wygwizdowie i tak nie mieliśmy za bardzo wyjścia więc
daliśmy resztę kasy z nadzieją, że gruby Mongoł i jego
towarzyszka się z nią nie ulotnią na najbliższym przystanku. Na
wszelki wypadek postanowiliśmy ich nie spuszczać z oka na kolejnym
postoju. Po kilku godzinach Mongoł przyszedł do nas ponownie
wskazując gestami, że mamy się zbierać i iść z nim do innego
wagonu, co niezwłocznie bez zbędnych pytań uczyniliśmy. Tym razem
wagon, w który nas wsadzono – pełny zachodnich turystów –
jechał już do Chin. Jednak Mongoł okazał się fair i nie
rozpłynął się z pieniędzmi. Biletu jednakowoż wciąż nie
mieliśmy, choć coś tam mówił, że niby będziemy go mieć
następnego dnia. Tylko po co komu bilet kiedy wysiada już z
pociągu? Ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. I
faktycznie następnego dnia rano dostaliśmy nasze bilety. Tak czy
siak cały ten cyrk wyglądający na grubymi nićmi szyty i
kosztujący nas niemało stresu skończył się happy endem
(dojechaliśmy do Pekinu). Mało tego – całość kosztowała nas
po 120tyś tugrików (ok. 220zł) na głowę – mniej niż
powiedziano nam w przeddzień w kasie na dworcu, chyba nawet mniej
niż gdybyśmy robili jakieś kombinacje alpejskie i jechali
pociągami lokalnymi do i od granicy, a samą granicę przekraczali
na stopa (z reguły najtańsza, najdłuższa i najcięższa jeśli
chodzi o nerwówkę opcja) nie wspominając o kupowaniu biletów
przez pośredników. Po raz kolejny w trakcie naszych wyjazdów
okazało się, że warto jednak czasem zaufać ludziom. I nawet gruby
Mongoł gdzieś na rubieżach cywilizacji wyciągający Ci z kieszeni
ostatnie tugriki jest w istocie dobrym uczynnym druhem.
Na koniec więcej zdjęć oraz linki do youtuba z naszymi filmikami
|
Starsza Pani i Benio |
|
Zimna woda? |
|
..tylko trochę |
|
Ruski łazik |
|
Ruski łazik |
|
Dzieci w Karakorum |
|
Wnętrze jurty, w której spaliśmy |
|
Okolice Orkhon Valley |
|
Mycie zębów w towarzystwie kóz, owiec i innych zwierzaków |
|
Towarzysze mycia zębów |
|
Nasz ostatni nocleg w jurcie |
|
Pozdrawiamy z pięknej Mongolii |
****FILM****
****FILM****
A oto kilka zdjęć przedstawiających naszą ewakuację z rubieży cywilizacji
|
Pociąg Mongolia - Chiny |
|
Granica Mongolia - Chiny i zmiana podwozia |
|
Granica Mongolia - Chiny i zmiana podwozia |
Drodzy,
OdpowiedzUsuńzaglądm tu do Was, czytam, oglądam, podziwiam i przenosze się na chwilę w inny świat.
Dziękuję za pisanie Wasze, a Maricie dziękuję za info o tej wspaniałej podróźy :)
Pozdrawiam serdecznie
Ewa Osz
Dzięki ewa że jesteś z nami to fajne jest że rodzina zawsze gdzieś istnieje i przysięgam ci że w tym roku musimy się spotkać i z kasią i z beniem i ze wszystkimi.
UsuńMW
No. wreszcie. Znam przyczyny braku wpisów, więc to "wreszcie" nie jest żadnym wyrzutem. Widać, że Mongolia jednak zrobiła wrażenie. Być może spodziewaliście się Bóg wie czego, być może pustynia to żadna pustynia (ale podobno Gobi też jest rozczarowująca), być może przejażdżka na wielbłądach to dopiero byłoby TO, ale wyraźnie widać z samego wpisu i ze zdjęć, że było nieźle i - na pewno - będzie co wspominać. Teraz czekamy na wieści i zdjęcia z Chin (mimo, że wiemy, iż byliście strasznie wkurzeni na Chiny i Chińczyków, rozczarowani atmosferą i zmęczeni kłopotami), a dalej ... ???
OdpowiedzUsuńMoże Wietnam wynagrodzi niedogodności Chin.
Pozdrawiamy,
rodzice
piękne zdjęcia, widać wspaniała podróż :)
OdpowiedzUsuńco do jazdy konnej to najwspanialsza rzecz jaką w życiu robiłam więc Na Koń Quanty!!!!
ściskam i czekam
~M
No wiesz Ben....ja to bym troszkę z mniejszym entuzjazmem podeszła do tego "terenu" w Sasinie ;)))))
OdpowiedzUsuń