Jest kilka takich rzeczy na świecie –
budowli, zabytków, świątyń, starożytnych miast, pięknych plaż,
gęstych i mrocznych lasów czy dżungli, pustyń, raf koralowych,
jezior i tak można by wymieniać – znanych większości osób z
obrazków w TV, książkek czy internetu. Rzeczy, które często
lądują na czyiś tzw. „bucket list” – listach rzeczy do
zobaczenia, zrobienia, zasmakowania póki jeszcze można, póki się
jeszcze żyje i chce. Kilka z tych marzeń w trakcie tej wycieczki
udało mi się już zrealizować – zobaczyłem Angkor Wat czy przejechałem się kultowym transsibem nad jezioro Bajkał. Myśląc
o Malezji, na myśl przychodziła mi zawsze tylko jedna rzecz –
chciałbym kiedyś stanąć u stóp Petronas Towers i poczuć się
przytłoczony ogromem tej znanej na całym świecie budowli. Jak
sobie wymarzyłem, tak zrobiłem :)
Kiedy koło południa wsiadaliśmy w
Tanah Rata w Cameron Highlands w autobus do Kuala Lumpur w mieście
wciąż padał deszcz – nieprzerwanie od ponad dwóch dni. Kiedy
kilka godzin później wysiadaliśmy z autobusu w stolicy Malezji
przeklęty deszcz dalej siąpił z nieba. Na szczęście po zjechaniu
w niziny i jakieś 200km niżej na południe temperatura zrobiła się
znośniejsza i można było na powrót schować do plecaka bluzę i
założyć coraz bardziej zniszczone już sandały i brodzić prawie
boso po ulicznych kałużach. O wiele lepiej znoszę deszcz kiedy
ciepło. Choć nadal i tak go nie znoszę, zaraz obok wiatru, śniegu
i zimna :) Właściwie dopuszczam tylko bytowanie w bezwietrzny,
bezchmurny, suchy, słoneczny i ciepły dzień. Zdecydowanie w złym
miejscu na świecie się chyba urodziłem.
Ale wracając do
tematu. Jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się w trójkę na
przechadzkę, żeby zobaczyć to po co miliony innych turystów
przyjeżdżają tutaj rokrocznie. W trakcie spaceru przez miasto z
hostelu w kierunku słynnych wież co jakiś czas spomiędzy
miejskiej zabudowy w wąskich przesmykach ukazywały się na chwilę
oświetlone czubki Petronas’ów mamiąc swoim widokiem i obiecując
więcej cudów dla wytrwałych piechurów. Z każdym krokiem, który
zbliżał mnie do wież myślałem głównie o nich, o tym jak zawsze
chciałem je zobaczyć i jak zaraz dopnę swego. Czy faktycznie
poczuję się przytłoczony ich ogromem, czy rzeczywiście rozdziawię
papę w zachwycie nad tym cudem architektury i inżynierii
budowlanej? W końcu to 452m, najwyższy budynek swego czasu na
świecie u progu XX i XXIw. – nie w kij dmuchał jak to mawiają.
Jeszcze jedna uliczka, kolejne skrzyżowanie, jakiś plac z drzewami
przed kolejnym biurowcem i nagle ni z stąd ni zowąd, nawet nie
zauważyłem kiedy, dreptałem obok jednej z wież. Dopiero jak
wyszliśmy na główny plac z fontannami i setkami turystów
szukającymi najlepszego ujęcia do fotki, można było zadrzeć
głowę i zobaczyć w całej okazałości słynne na cały świat
bliźniacze wieże Petronas.
|
Petronas Twin Towers |
Czy mnie przytłoczyły swoim ogromem,
powaliły na kolana i zafundowały opad szczeny do ziemi? Bez
przesady, to w końcu nie jurta na mongolskim stepie mijana w cwale
na koniu :) Ale wrażenie faktycznie zrobiły. Trochę pokręciliśmy
się przy budynkach, trochę po wielkim centrum handlowym
zlokalizowanym na parterze i kilku pierwszych piętrach łącznika
między wieżami i po kilku tygodniach w dżungli, na polach
herbacianych i jakiś jaskiniach pierwotnych ludzi kosztowaliśmy
świątecznej atmosfery tak typowej dla zachodniego świata –
shopping w centrach handlowych przystrojonych sztucznymi choinkami,
mikołajami, wielkimi paczkami prezentów, wszędobylskimi reklamami
z wyprzedażami wszystkiego i świątecznymi melodiami dobywającymi
się z głośników. I niczym się to nie różniło od tego jak to
wygląda w Europie i Stanach. Z mało ciekawych ciekawostek ;) w
sklepie z zegarkami miałem okazję zobaczyć jak do tej pory
najdroższy zegarek w moim życiu - czasomierz Franck'a Muller'a za
bagatela prawie 4,5 miliona złotych(!). Kto bogatemu zabroni :) A wrażenie widoku samych
wieżowców może byłoby jeszcze większe gdyby wjechać na górę
albo chociaż na pomost łączący obie wieże na wysokości 170m,
niestety cena okazała się trochę zaporowa i musiałem się obejść
smakiem. Chociaż z drugiej strony dużo chyba nie straciłem. Wydaje
mi się, że na górę takich budynków warto wjeżdżać jeśli jest
okazja do podziwiania fajnych widoków w dole. Niestety Kuala Lumpur
nie należy do pięknych miast, a co za tym idzie słono opłacone
widoki nie zapierałyby chyba tchu w piersiach. Do dziś trochę
żałuję, że kiedy w 2008r. będąc z Kasią w Szanghaju nie
skorzystaliśmy z możliwości wjazdu na jeszcze wyższy budynek, bo
492 metrowy Shanghai World Financial Centre (słynny otwieracz do
butelek :)), z którego widok mógłby faktycznie być spektakularny
zważywszy na całą mnogość sąsiadujących drapaczy chmur.
Niestety również wtedy skutecznie z tego pomysłu wyleczyła nas
cena, jeszcze wyższa zresztą niż w przypadku Petronas’ów.
Wracając jednak do KL (skrót na stolicę Malezji używany w języku
potocznym przez większość turystów i przyjezdnych) i jego
wizytówkę, spotkała mnie tam bardzo miła sytuacja potwierdzająca
moje wcześniejsze wnioski nt. Malajów i ich ogromnej życzliwości
dla innych ludzi. Kiedy stałem sobie pod wielką choiną świąteczną
podeszły do mnie 3 młode dziewczyny przyodziane w hidżaby i
wręczyły małą czekoladkę życząc przy okazji wszystkiego
dobrego. Ot tak, bez zbędnych pytań i czczego gadania, po prostu z
dobrego serca z uśmiechem od ucha do ucha.
|
Czekoladka z życzeniami od przemiłych Malajek |
Od razu sprostuje – nie
żebym ja był jakiś wyjątkowy i tylko mnie spotkał ten zaszczyt,
bo dziewczyny widać, że specjalnie przyszykowały prezenty i
wręczały również innym ludziom. Ale strasznie miła sprawa. Bez
wątpienia Malajowie zrobili na mnie wrażenie najsympatyczniejszych
ludzi jakich miałem okazję do tej pory poznać. No może dzierżą
palmę pierwszeństwa z Mongołami zamieszkującymi głębokie stepy.
W KL przyszło mi również spędzić
święta Bożego Narodzenia. I tym bardziej cieszę się, że
spotkałem na swojej drodze Ewelinę i Piotra, którzy nie dość, że
są Polakami i wiedzą o co w tym wszystkim chodzi to jeszcze się
okazało, że Piotr ma kuzynkę, która mieszka w stolicy Malezji i z
kilkoma znajomymi wynajmuje mieszkanie. Wiele nie myśląc
zaimprowizowaliśmy wespół świąteczną wieczerzę z pierogami z
nadzieniem grzybowym i domowej roboty sangrią (najpierw wypomniałem
Piotrowi, że popsuł wino ale ostatecznie odwalił kawał dobrej
roboty :)). Niestety tylko tyle – nie udało się znaleźć w
żadnym sklepie buraków czy choćby barszczu instant, żadnej
kapusty i innych tradycyjnych polskich składników. Ale i tak było
to wiele więcej niż się jeszcze kilka tygodni wcześniej
spodziewałem, oczekując, że tegoroczne święta spędzę samotnie
gdzieś w jakimś hostelu. Na szczęście, jak to w takich sytuacjach
nierzadko bywa i już miałem okazję się przekonać, ktoś lub coś
na górze tak zadział, że wszystko ułożyło się tak żeby było
dobrze. Było dużo jedzenia, picia i rozmów do późnej nocy w
gronie osób z całego świata – Amerykaninem, który stworzył
ruch rozpoznawany na świecie przez jak szacuje 200 milionów ludzi,
Marokanką, Jemeńczykiem, ludźmi z Arabii Saudyjskiej, Sudanu czy
Australii, pracownikami organizacji pozarządowych, korporacji czy
bezrobotnymi. Owszem, było może trochę smutno, że bez rodziny i
najbliższych, ale ostatecznie nie mam na co narzekać. Było fajnie.
|
Jak widać jednak nie było tak smutno ;) |
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:
|
Petronas Tripple Towers ;) |
|
Wieża TV (?) w drodze do Petronasów |
|
Kuala Lumpur - tradycja i nowoczesność |
|
Biedna strona KL (bezdomny myje się w jakimś rynsztoku) |
|
Chińska świątynia |
|
Uliczka w China Town |
|
Hinduska świątynia |
|
Streets of KL |
|
Widok z hostelowego tarasu na ulicę China Town |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz