Nieduże kolonialne miasto nad cieśniną
Malakka mniej więcej w połowie drogi między KL a Singapurem
stanowiło mój ostatni przystanek w Malezji przed opuszczeniem kraju
i wjazdem właśnie do super-hiper mega nowoczesnego,
szklano-stalowego (a jednocześnie zadziwiająco bardzo zielonego),
drogiego jak jasna cholera Singapuru. W sumie to ani o nim nigdy
wcześniej nie słyszałem, ani nawet już po przeczytaniu co nieco
na jego temat, miasto nie kusiło jakoś bardzo wyjątkowo zachęcając do
odwiedzin. Owszem, coś tam znalazłem, że przypomina nieco
Georgetown i że ma starówkę wpisaną na listę Światowego
Dziedzictwa UNESCO. Że można tu chwilę odpocząć nie robiąc nic
przez kilka dni, zachodząc od czasu do czasu na kawę lub herbatę
do jednej z knajpek zlokalizowanych przy nadrzecznej promenadzie. Z
drugiej strony jest, jak zwykle gwarne, Chinatown gdzie można się
wybrać na zakupy. Że wreszcie można zobaczyć jedyne w swoim
rodzaju „pluszowe rydwany” z Melaki. Stwierdziłem, że skoro
czas mnie nigdzie nie goni, a do tego miasto jest po drodze to czemu
nie zajrzeć. Tym bardziej, że zaintrygowały mnie te
„rydwany”. I tak kolejne 4 dni, moje niestety ostatnie w Malezji,
spędziłem w nadmorskim mieście Melakka.
Taka Melakka |
Oczywiście nie byłbym sobą gdybym
nie przyciągnął wraz ze mną do miasta deszczu. Jak tylko nasz
autobus wjechał na dworzec zaczęło lać i nie przestało przez
następne kilka godzin. Pech chciał, że sami o tym wcześniej nie
wiedząc przyjechaliśmy do miasta w dniu, kiedy w centrum Chinatown
odbywa się coś na kształt naszego gdańskiego Jarmarku św.
Dominika (choć na wyraźnie mniejszą skalę). Setki straganów z 1001 mniej lub bardziej przydatnych
drobiazgów i dziesiątki garkuchni obleganych przez tysiące
turystów z i spoza Malezji. To znaczy w sumie nawet fajnie, że
trafiliśmy na taką atrakcję (dzięki Bogu, że to nie w Chinach, choć w Chinatown),
natomiast pech polegał na tym, że wszystkie noclegownie w promieniu
kilku kilometrów od centrum miasta były pozajmowane. Nigdzie nie
dało się szpilki wcisnąć. Chodziliśmy więc jak zmoknięte kury
od drzwi do drzwi hostelowych odprawiani każdorazowo z kwitkiem. W
końcu chyba po grubo ponad godzinie przemoczeni do szpiku kości,
nieźle zrezygnowani i trochę przestraszeni, że najbliższą noc
przyjdzie nam spędzić pod mostem wśród bezdomnych autochtonów,
udało nam się znaleźć jeden hostel z ostatnimi trzema wolnymi
łóżkami. Trochę się nagimnastykowaliśmy z właścicielem (albo
zawiadowcą) tego bałaganu, który okazał się być chyba niezbyt
wielkim miłośnikiem Polaków delikatnie pisząc (na wieść o tym
skąd jesteśmy przeżegnał się i coś tam zamruczał niemiło pod
nosem a i później nie był dla nas gładki w obyciu) ale w końcu
lepszy suchy kąt u jakiegoś brytola-nacjonalisty niż mokry
rynsztok w ciemnym zaułku ;) Następnego dnia na szczęście
wszystkie hostele nagle okazały się puste i przenieśliśmy się do
innej taniej nory z miłym i uśmiechniętym i chyba nie mającym nic
przeciwko Polakom muzułmaninem. I ciekawe jak to się ma do tej
całej nagonki na świat muzułmański w mediach, do wojny
cywilizacji zachodniej z bliskowschodnią? My dobrzy – oni źli. A
tu proszę – zupełnie na odwrót. Od dawna twierdzę, że
telewizja kłamie, a od niedawna mogę stwierdzić, że podróże
jednak kształcą. Więc proponuje sprzedać to pudło oblegające
centralny punkt każdego domu karmiące nas nieprzerwanie jakąś
łatwostrawną papką robiącą nam z mózgów galaretę, zaś
zaoszczędzone ze sprzedaży i na abonamencie pieniądze (bo chyba
wszyscy płacą, prawda? ;)) wydać na podróż, poznawanie świata,
ludzi, kultur, prawdziwego życia. A że ominie nas Cichopek na
lodzie – cóż, nie można mieć wszystkiego, ale dam sobie rękę
uciąć, że za miesiąc nie będę pamiętał co za figury
Cichomroczki odstawiały na lodzie (bo i kogo to tak naprawdę
obchodzi) natomiast takiego Atifa, jego kolegów z włoskiej knajpki
w Georgetown i lekcje gotowania zapamiętam na bardzo długo i coś
ciekawego być może z tego wyniosę.
Ale to tak na marginesie. Wracając
jednak do Melaki, ścisłe centrum starego miasta udało się obejść
w parę godzin, zaglądając przy tym do każdego sklepiku i kramu,
zarzucając okiem w świątynne zakamarki i zatrzymując się od czasu do czasu na
kokosowe lody bądź mojego ulubionego ais kacang'a (więcej o nim
tutaj).
W sumie nic nowego po takim Georgetown czy Ipoh. Szczęśliwie, jak
wspomniałem wcześniej, zupełnym przypadkiem trafiliśmy do miasta
w czasie kiedy odbywał się w nim targ, na którym na jednym ze straganów z jedzeniem można było
zobaczyć m.in. taką to ciekawostkę:
Nie powiem, interesujące widowisko :) Plus oczywiście cała masa innych frykasów na ciepło i zimno, słodko, gorzko i kwaśno, z których każdy może wybrać dla swojego podniebienia coś pysznego. Aż do następnej garkuchni i kolejnej przekąski.
Poza tym w mieście miejsce miało
również jakieś święto czy obrządek, któremu towarzyszyła
procesja z mnóstwem ludzi, przebierańców i przede wszystkim jakiś
samokatujących się szamanów. Kiedy spacerowaliśmy sobie spokojnie
ulicami Chinatown nagle naszych uszu dobiegły z daleka rytmiczne
dźwięki bębnów. Z każdą chwilą muzyka się przybliżała, aż
wreszcie ujrzeliśmy wielką tłuszczę ludzi ciągnącą ulicami
centrum miasta. Na przedzie jacyś przebierańcy, po nich muzykanci,
część na samochodach, większość na własnych nogach, inni
niosący coś na kształt zamkniętych, małych lektyk wyglądających
trochę jak małe grobowce przyozdobione ornamentami dziwnych i
strasznych stworów nie z tego świata, a w tym wszystkim główni
bohaterowie – wspomniani „szamani” – otoczeni wianuszkiem
pomagierów, medyków i zwykłych ludzi, „przyozdobieni”
powbijanymi w ciało na rękach i twarzy małymi i większymi
szpikulcami i z sączącą się tu i ówdzie krwią. Zaintrygowani
dołączyliśmy do procesji i trafiając za nią ostatecznie do jednej z
restauracji gdzie na pątników czekał już mały ołtarzyk, przy
którym widowisko nabrało jeszcze rumieńców. Szamani, wprawieni w
trans – tak przynajmniej to wyglądało patrząc na człowieka z
wywróconymi gałkami ocznymi i kołyszącego się na boki jak kobra
szykująca się do ataku – zaczęli się okładać jakimiś
narzędziami tortur po plecach i wbijać kolejne igły w swoje
umęczone ciała. Całość, przy akompaniamencie niezrozumiałych
dla nas modłów i ogólnej wrzawy, trwała może dobrze ponad pół
godziny, po której jeden szaman chyba wymiękł, a drugi siedział
na krześle i wyglądał jak przestraszony jeżozwierz po ciężkiej
walce z drapieżnikiem, okaleczony i nie panujący nad drgawkami własnych kończyn. Nie wiem co
stało się dalej z pątnikami, podobno procesja miała iść dalej
do kolejnego przystanku kaźni, bo wyszliśmy z knajpy i z lekka
oszołomieni poszliśmy na dalsze zwiedzanie miasta. Nie wiem
niestety czego ta cała rzecz się tyczyła, jaka była jej geneza,
co było okazją do tego obrządku i dlaczego ci ludzie się tak
katowali, wiem natomiast, że „atrakcja” była nietuzinkowa.
Często sobie myślałem, że chciałbym uczestniczyć kiedyś w
procesji z okazji Wielkiej Nocy np. na takich Filipinach zważywszy
właśnie na dość „krwiste i szalone” jej obchody, a tu proszę,
zupełnym przypadkiem coś podobnego miałem okazję podziwiać w
Malezji.
Nie powiem, kolejne interesujące
widowisko :) Niestety nie mam żadnych zdjęć z tego spektaklu bo
raz, że było pełno ludzi i nie mogłem (i nie chciałem na
bezczela) się przeciskać przez utworzony przez nich wokół
pątników kordon, a dwa, że było za ciemno i żadne zdjęcie nie
wyszło jak powinno.
Przebierańcy w Melace |
Spacerując po mieście za dnia
oczywiście widziałem jeżdżące po ulicach czy stojące na
poboczach i chodnikach w oczekiwaniu na klientów riksze i ich
młodych, dziarskich kierowców. Riksze, czyli zwykłe rowery z
doczepionymi doń po lewej stronie do tylnego koła przyczepkami do
przewozu osób, dodajmy bardzo nietypowe bo wystrojone nie mniej
kunsztownie niż brazylijskie tancerki upiększające słynny
karnawał w Rio. Jednak dopiero kiedy słońce chowało się za
horyzont i zapadał zmrok owe, owszem wystrojone ale jednak zwykłe
riksze, przeistaczały się w prawdziwe rydwany ognia. Pstryknięcie
przełącznika zapalało miliony lampek i nagle zwykły rowerzysta na
swoim wehikule zamieniał się w człowieka Dynamo z klasyku ze
Schwarzenegger'em z 1987r. pt. „Uciekinier”. I to pełną gębą
bo – jak może niektórzy pamiętają, Dynamo w pogoni za Arnoldem
w filmie towarzyszył Rajd Walkirii Wagnera (chyba dobrze pamiętam)
– zaś tutaj może trochę mniej patetycznie ale za to bardziej na
czasie, cyklistom ciężką orkę umilała (albo turystom, a sami
cykliści nie mogli jej zdzierżyć, tak też mogło być) głośna
papka disco-popowo-dancowa zapuszczana z odtwarzaczy MP3, dobywająca
się z wielkich kolumn umocowanych z tyłu rydwanu pod siedziskiem
pasażerów. Gdyby całość jeszcze zionęła ogniem albo strzelała
dookoła sztucznymi ogniami byłby ubaw po pachy i widowisko na 102
fajerki :) Ale i bez tego pluszowe rydwany z Melaki robią ciekawe
wrażenie. Człowiek Dynamo a la Hello Kitty gnający ciemną ulicą
z „Waiting for tonight” Jennifer Lopez na ustach – niesamowite
widowisko :)
W oczekiwaniu na Schwarzenegger'a ;) |
Kicz i tandeta ale oryginalności pomysłowi nie można odmówić |
Jak widać pobyt w Melace obfitował w
interesujące widowiska, jedne poważniejsze, inne nieco śmieszne ale chyba wszystkie warte odwiedzenia miasta i każdego spędzonego
tam dnia. Niestety czas gonił i kolejny kraj majaczył już daleko
na horyzoncie więc po 4 dniach po raz ostatni spakowałem w Malezji
swój plecak i po miesiącu od wjazdu od północy opuściłem ten
kraj południową bramą do Singapuru. Ale to na pewno nie było moje
ostatnie słowo i jeszcze, jestem tego pewny, do Malezji wrócę. W
końcu nawet nie tknąłem wyspiarskiej jego części i sławetnego
Borneo, o których jak Bóg da kiedyś tu lub gdzie indziej coś
napiszę.
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:
Nadrzeczna zabudowa miasta |
Tramwaj wodny |
Stare/nowe miasto |
Pluszowe rydwany z Melakki |
Pozdrawiamy z Melakki :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz