Powiadają, że Hanoi to stara dama orientu. Elegancja i wielowiekowa
tradycja przeplecione orientalnym kolorytem. Miasto będące klasycznym
przedstawicielem wyobrażeń białego człowieka o Azji. Miejscu gdzie jak w pszczelim
ulu na ulicach bez ładu i składu przemykają miliony skuterów i rowerów, gdzie w
rozstawionych przed postkolonialnymi kamienicami na chodnikach przydrożnych
knajpkach można się napić prawdziwej wietnamskiej kawy czy zjeść tradycyjną
wietnamską zupę Pho, gdzie w przydrożnych ponurych warsztatach pracują w pocie
czoła wszelkiej maści rzemieślnicy, gdzie w tym całym zgiełku przemykają niespiesznie
przyodziane w tradycyjne stroje i stożkowe kapelusze starsze panie sprzedające
z koszów owoce i warzywa. Miejscu gdzie nowoczesność i bogactwo egzystuje tuż
obok tradycji i biedy. I faktycznie coś w tym jest.
Moja przygoda z Hanoi zaczęła się po 3 w nocy kiedy wraz z
innymi turystami wysiadłem z autobusu jadącego z Sapy na obrzeżach dzielnicy
Old Quarter. Jakież kompletnie inne od tego co miałem zobaczyć w ciągu dnia
było wtedy to miasto. Ciemno, głucho wszędzie, spokój, zero ludzi, żadnych
motorów czy skuterów, wszystko zamknięte na cztery spusty. Wraz z 3 znajomymi,
a jakże, z Izraela udałem się na poszukiwanie swojego hostelu, do którego
trafiłem przed 4 rano. Niestety do 10-tej musiałem sobie jakoś zagospodarować
czas bo dopiero wtedy mogłem się ‘wprowadzić’ do pokoju. Posiedziałem chwilę przy
kompie w recepcji zabijając czas i koło 7-ej udałem się na poszukiwania knajpki
gdzie mógłbym zjeść jakieś śniadanie. Przy okazji miałem sposobność
poobserwować jak miasto się budzi powoli do życia. Jako pierwsze zaczęli
otwierać swoje małe garkuchnie uliczni ‘restauratorzy’ serwujący jakieś
pierożki oraz drobni sklepikarze z bagietkami. Na marginesie – pamiętam jak
widziałem kiedyś program Cejrowskiego kiedy był na Madagaskarze, dawnej kolonii
francuskiej i wyśmiewał się tam z francuskich bagietek sprzedawanych na ulicach
stolicy. Otóż problem z tymi bagietkami był taki, że z zewnątrz wyglądała taka
może i okazale, ale jak się ją przekroiło to nagle się okazywało, że nic tam nie
ma. Ot, chrupiąca skórka wypełniona powietrzem. A wspominam o tym bo hanojskie bagietki
wyglądają bardzo podobnie. Może nieco więcej tego miąższu tam jest ale dla
kogoś wychowanego na polskim pieczywie to i tak jakieś straszne badziewie.
Znaczy się może i nawet dobre te buły były, tylko że zawartość bagietki w
bagietce jest znikoma. O ile architekturę pozostawili po sobie miłą dla oka to
bagietek w swoich dawnych koloniach francuzi powinni się wstydzić J Ale wracając do tematu
– nim się obejrzałem do hostelu wracałem już przez miasto pełne gwaru i zgiełku
próbując utorować sobie drogę w napierającej ze wszystkich stron fali skuterów
i rowerów i opędzając się od proponujących co 10 metrów podwózkę na motorze
kierowców. Siedzi taki cały dzień na swoim skuterze i wydawać by się mogło, że
się zwyczajnie opieprza ale to nie prawda. On jest cały dzień w pracy od świtu
do zmierzchu i tylko czyha na strudzonego wędrowca, żeby zaproponować swoje
usługi przewoźnicze i podrzucić gdzie dusza zapragnie.
|
Drapieżnik czyhający na zmęczoną ofiarę |
|
Rikszarze czekają na klientów |
Z uwagi na
nieprzespaną w autobusie i później w recepcji hostelu noc oraz fakt, że w Hanoi
miałem zamiar spędzić jeszcze 3 dni, pierwszy dzień w mieście postanowiłem spędzić
głownie w hostelu, odpocząć i wyspać się. Późnym popołudniem wyskoczyłem jeszcze
na chwilę na kolację i przy okazji poszukiwań knajpki zwiedziłem z grubsza najbliższą
okolicę.
Kolejne dwa dni poświęciłem w całości na dogłębne poznanie w
zasadzie całej dzielnicy Old Quarter w której mieścił się mój hostel. I nie
tylko mój bo w zasadzie zdecydowana większość miejsc noclegowych dla turystów –
głownie tych mniej zasobnych w pieniądze, ale nie tylko – mieści się w tej
dzielnicy. Właściwie nie da się przejść jedną z głównych ulic Old Quarter nie
mijając w przeciągu 5 minut przynajmniej kilku hoteli czy hosteli. Sama
dzielnica stanowi kwintesencję Hanoi i jest głównym powodem i celem wycieczek
do stolicy Wietnamu. Pierwsze o niej wzmianki pochodzą z XI wieku a zatem kawał
historii można tu zobaczyć. Chociaż przyznam szczerze, że gros budynków to
jednak pozostałości z czasów kiedy w Indochinach śmiało rozpychali się
francuzi, a więc postkolonialne francuskie kamienice, które bardzo często
wyglądają jakby faktycznie stały tam już z 1000 lat i w każdej chwili miały
ulec destrukcji. Z drugiej strony ma to swój urok i nie razi tak bardzo. Zaopatrzony
w mapę szwendałem się uliczkami miasta nieraz gubiąc się kompletnie w gęstwinie
uliczek i zaułków. Jednakowoż to najlepszy sposób na poznanie każdego miasta i
często już łapałem się na tym, że nie warto trzymać się cały czas kurczowo planów
miast tylko pozwolić się ponieść nogom przed siebie, popłynąć wraz z falą
mieszkańców, zanurzając się w rytm miasta, zaglądając w ciemne zakamarki,
których nie ma na mapach i chłonąc codzienne życie jego mieszkańców. I choć nie
zawsze mi się to udaje, często brakuje czasu i człowiek gna przed siebie chcąc
zobaczyć jak najwięcej z tego co ciekawe turystycznie, to będąc w Hanoi (i później
np. w Hoi An) starałem się pozwolić sobie na bliższe poznanie tej starej damy. Tym
sposobem trafiłem np. na nieopisane w moim przewodniku miejsce gdzie wzdłuż
torów kolejowych (nie wiem niestety czy wciąż czynnych) po obu ich stronach
stoją budynki mieszkalne. Taki obrazek widziałem tylko raz na filmie
dokumentalnym z Indii i bardzo chciałem to kiedyś tam zobaczyć więc tym
bardziej mile się zaskoczyłem kiedy trafiłem na coś takiego w Hanoi. I
faktycznie robi to wrażenie, kiedy wychodzisz ze swojego domu wprost na tory
kolejowe upichcić sobie zupę albo zrobić pranie. Widać jednakowoż, że budynki
zamieszkane były przez raczej uboższą część społeczeństwa stolicy.
|
Train street w Old Quarter Hanoi |
|
Train street w Old Quarter Hanoi |
Poza licznymi noclegowniami mogącymi pomieścić nieprzebrane
rzesze turystów, uliczki Old Quarter przystrojone były we wszelkiej maści
sklepy, w których można kupić czego tylko dusza zapragnie. Chociaż, z uwagi na
turystyczny charakter tej części miasta, głównie przeważają sklepy z ciuchami
gdzie można się ubrać od stóp do głów w lniane lub jedwabne wdzianka, również
robione na zamówienie.
|
Jeden z setek sklepików z chiuchami, torbami, obrusami... |
A po wydaniu kupy kasy na łachy – lub znacznie mniej zależnie do
zdolności negocjacyjnych – można skoczyć do jednej z tysiąca ulicznych
żarłodajni wylewających się na chodnik i uraczyć się tanim choć niekoniecznie wyśmienitym piwem lub po
prostu zjeść obiad jeśli akurat nie przeszkadza Ci, że Twoje sztućce i zastawa
stołowa (znaczy się plastikowa micha) są myte przy krawężniku w misce z mętną wodą
niewiadomego pochodzenia przez jakąś starszą kobietę z rękoma jak górnik po
całodziennej szychcie kilometr pod ziemią J
Ale co zrobić – jeść coś trzeba a na wykwintne knajpy nie stać.
|
Uliczna knajpka |
|
Jednoosobowa działalność gospodarcza w sferze gastronomii |
|
Uliczna żarłodajnia na krawężniku |
Swoją drogą plastikowe małe zydelki rozstawione wszędzie po
chodnikach przy knajpkach i garkuchniach stanowią swojego rodzaju wizytówkę
Hanoi. Nie da się przejść 20m żeby nie natknąć się na siedzących na tych
zydlach ludzi pałaszujących zupę Pho, pijących kawę czy umilających sobie czas
grą w mahjonga czy karty.
|
Symbol Hanoi - plastikowy zydel |
|
U nas starsze babcie wychylają się przez okna coby sobie
z sąsiadkami pogaworzyć. W Hanoi biorą plastikowy
zydel i hop na chodnik na pogaduchy |
Podobnie jak zresztą nie da się przejść chyba 5m nie
natykając się na zaparkowane wszędzie gdzie popadnie na chodnikach skutery.
|
Jeden z bardziej przepustowych chodników w Old Quarter |
|
Standardowy chodnik w Old Quarter |
W zasadzie z uwagi na powyższe w ogóle niemożnością jest
chodzenie w Hanoi po chodnikach w związku z czym większość ruchu pieszego
odbywa się wzdłuż krawężników na ulicach wspólnie dzielonych z samochodami i
bardzo licznymi skuterami. I wydawać by się mogło, że to jakaś masakra
straszna, że w każdej chwili można zginąć pod kołami jakiegoś szaleńca ale tak
nie jest. Pamiętam jak pierwszego dnia w Hanoi próbowałem przejść przez ulicę –
stałem jak to cielę i czekałem kilka minut, aż będę mógł postawić nogę na ulicę. Nawet jak miałem zielone światło to i tak kierowcy skuterów i
rowerów nie zamierzali się zatrzymywać i mnie przepuszczać. Ale wystarczył
dzień i się nauczyłem, że moje europejskie maniery i świadomość, że przepisy to
świętość mogę wyrzucić do kubła na śmieci bo tutaj się to nie sprawdza za
grosz. Zresztą przedsmak tego miałem już w Chinach więc nie było to znowu jakieś
novum. Natomiast w porównaniu do Chin tutaj czułem się i tak znacznie bardziej komfortowo jeśli chodzi o poruszanie się po mieście (i nie tylko zresztą w tym aspekcie co wie każdy kto czytał mój post o Chinach :) W każdym bądź razie drugiego dnia wiedziałem już, że nie muszę wcale
czekać na zielone, że nawet jak wlezę na czerwonym na wielkie rondo, do którego
dochodzi 5 ulic z gnającymi wszędzie skuterami i autami to kierowcy i tak
umiejętnie mnie wyminą, czasem o włos ale zawsze, zatrąbią od niechcenia ale
włos mi z głowy nie spadnie. Trzeba tylko robić to powoli, krok za kroczkiem
tak żeby dać kierowcom czas na dostrzeżenie mnie i pozwolić na zorientowanie
się w jakim kierunku podążam, żeby mogli w porę zareagować i wiedzieć jak mnie
wyminąć. Tak więc z jednej strony kompletny chaos na ulicach i zupełne
ignorowanie przepisów (jeśli takowe istnieją), a z drugiej jednak jakoś to wszystko
działa i to całkiem nieźle.
|
Szaleństwo uliczne |
|
W Old Quarter chodzi się po ulicach |
Stara dama orientu okazała się w sumie dobrą kobieciną, w której towarzystwie mile spędziłem czas. Owszem była – jak to chyba starsi ludzie – męcząca.
Po trzech godzinach przechadzania się, z jednej strony w doskwierającym upale,
z drugiej w ciągłym hałasie i zgiełku od tysięcy skuterów napierających z
każdej strony i setek klaksonów dochodzących zewsząd naokoło człowiek miał już
trochę dosyć jej towarzystwa i najchętniej uciekłby odpocząć chwilę w zaciszu
hotelowego pokoju, jednakowoż po chwili zaczynało brakować towarzystwa damy i
znów chciało się wyjść i zgubić się w kolejnej nieodkrytej uliczce, zajrzeć na
kolejny gwarny market czy choćby usiąść nad brzegiem jeziorka w centrum dzielnicy
i poobserwować z boku życie starszej pani. I choć jak dla mnie zbyt tłoczne,
głośne i gwarne to miasto żeby tam zamieszkać na dłużej to będę bardzo miło wspominał
moją tam wizytę.
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:
|
Train street w Old Quarter w Hanoi |
|
Train street w Old Quarter w Hanoi |
|
Train street w Old Quarter w Hanoi |
|
Przewoźny stragan rowerowy
przeciskający się w ruchu ulicznym |
|
Przenośny kram z żarciem |
|
Przenośny kram z owocami |
|
Kolejny przenośny kramik |
|
I kolejny rowerowy sprzedawca owoców |
|
Rowerowa obwoźna kwiaciarnia |
|
Rowerowa obwoźna garkuchnia |
|
Uliczna (rynsztokowa) knajpka |
|
Uliczna kanjpa |
|
I jeszcze jedna |
|
I kolejna |
|
Potworki pieczone |
|
Jeden z setek warsztatów ulicznych -
tutaj produkcja m.in. drabin z bambusa |
|
Kolejny warsztat - nie wiem niestety
co tutaj można zamówić |
|
A jednak ktoś ogarnia te kable
- szacunek dla tego pana |
|
Jedna z małych bocznych uliczek Old Quarter |
|
Sporo tam wszędzie klatek z ptakami wisiało na drzewach.
Z jednej strony miłe dla ucha ćwierkanie
ale z drugiej szkoda tych wszystkich ptaszorów |
|
Ptaszek w klatce na drzewie przy jednej z ulic |
|
Nie ma rzeczy, której by Wietnamczyk nie przewiózł na skuterze... |
|
...lub rowerze |
|
Skutery, skutery, skutery... |
|
Dong Xuan Market w Hanoi |
|
Jakieś ognisko przy ulicy |
|
Jak widać społeczeństwo Wietnamskie
nie jest takie biedne ;)
Nie wiem o co tu chodziło ale często
widziałem jak przed knajpkami, hostelami
palono w takich kubłach dolary
(podróbki rzecz jasna) |
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń