Swoją przygodę z Wietnamem rozpocząłem wizytą w położonym na
wysokości 1600 m n.p.m. górskim miasteczku Sapa i trekkingiem wśród
zalegających na stokach gór wiosek i uprawianych w nich polach ryżowych. Po
miesiącu przejażdżki przez cały kraj ponownie miałem okazję zajechać w rejony
gdzie na rozległych polach uprawia się ryż, tym razem jednak już na całkowitych
nizinach bo zaledwie na wysokości od zera do niecałych 5 m n.p.m. Tzw. „wietnamska
miska ryżu” dostarczająca całemu krajowi znamienitego procentu żywności
obejmuje obszar ponad 35 tyś. kilometrów kwadratowych (jak nasze całe
województwo mazowieckie) i rozciąga się na długości prawie 600 km wzdłuż
wybrzeża Morza Południowochińskiego. A więc obszar – jak to mawiają – nie w kij
pierdział :)
Oczywiście nie byłoby żadnego ryżu gdyby nie przepływająca przez ten cały teren,
jak ją tu nazywają, Rzeka Dziewięciu Smoków – od dziewięciu odnóg, które wiją
się przez całe to rozlewisko wpadając ostatecznie do morza. Dziewiąta
najdłuższa rzeka świata zapewnia „wietnamskiej misce ryżu” stały dopływ wody w
ilości ok. 13 a w sezonie deszczowym w sierpniu nawet 30 tyś metrów
sześciennych na sekundę. Nie tylko zresztą wody bo również i mułu i osadów,
które odkładając się wzdłuż wybrzeża powiększają i tak nie mały już obszar przesuwając
linię brzegową o kolejne 100 do 150 m rocznie w głąb morza. Wszystkie te liczby
mogą robić wrażenie ale dopiero zobaczenie na własne oczy Delty Mekongu, w
której się żegnałem z Wietnamem, pozwala ujrzeć jak wygląda tu codzienne życie
jej mieszkańców.
Podobno deltę można zwiedzić o własnych siłach, cały obszar
jest na tyle zurbanizowany i połączony siatką transportu publicznego z wielkim
Sajgonem i miastami w samej delcie, że dzisiaj nie stanowi to już najmniejszego
problemu. Jako, że z zasady staram się nie korzystać ze zorganizowanych przez
biura podróży wycieczek, również w przypadku Delty myślałem, żeby odwiedzić ją
na własną rękę. Co dziwne, okazało się zorganizowany dwudniowy wyjazd z Sajgonu
wbrew pozorom może być tańszy niż gdyby się chciało zobaczyć to samo ale organizowane
własnymi siłami. Może nie ma tej radochy, że zrobiło się coś samemu inaczej niż
90% innych turystów, może jest się w grupie kilku / kilkunastu osób poganianych
czasem przez przewodnika i nie ma się łodzi i sternika tylko dla siebie ale za
to zaoszczędzone parę grosze pozwoli później zobaczyć coś innego na co w
przeciwnym wypadku mogłoby nie starczyć funduszy. Także schowałem swoją dumę
indywidualnego podróżnika do kieszeni i kupiłem najtańszą wycieczkę jaką udało
mi się znaleźć. I nie było wcale tak źle. Podobnie jak w Sapie przyjemnie było
mieć wszystko podstawione pod nos i przez chwilę nie musieć zaprzątać sobie
głowy organizacyjną stroną tego całego wyjazdu, gdzie znaleźć tani nocleg, jak
się dogadać ze sternikiem łodzi i handryczyć o cenę, żeby finalnie obejść
10-ciu innych sterników i wrócić do pierwszego bo miał najniższą cenę, jak
dojechać z dworca autobusowego do miasta i/lub odwrotnie i znowu się handryczyć
o cenę z 10-cioma mototaksiarzami opędzając się drugą ręką od 50-ciu
pozostałych próbujących Ci wejść na głowę, gdzie tanio zjeść i się nie zatruć,
gdzie jest bankomat bez prowizji i inne dylematy, z którymi codziennie ma się
do czynienia i które potrafią wyssać z człowieka resztki energii. Chociaż z
drugiej strony są solą takiej wyprawy i niektóre zostają w pamięci na dłużej niż
odwiedzone muzea, świątynie czy inne mniej lub bardziej ciekawe miejsca.
|
Po drodze z Sajgonu do Delty Mekongu |
|
Jedna z łodzi turystycznych |
|
W Delcie Mekongu łodzie mają oczy |
Ale wracając do delty Mekongu – pierwszego dnia zostaliśmy
zabrani na szybką przebieżkę po wysepkach w pobliżu miasta Ben Tre i
otaczających je mętnych wodach Mekongu koloru kawy z mlekiem. Zanim ktoś z
czytelników pozazdrości romantycznej przejażdżki łódką po Mekongu spieszę z wyjaśnieniami,
iż jest to niestety równie romantyczne co zapewne zaloty świń w chlewie (nie
wdziałem ale wyobrażam sobie, że sonetu miłosnego się o tym nie da napisać).
Głośna, wcale wygodna łódź spiesząca od jednego punktu wycieczki gdzie turyści
mają okazję zapoznać się z „szalenie” ciekawym procesem powstawania cukierków
kokosowych, które – po przejściu całej „linii montażowej” – można zakupić za
pewnie wcale atrakcyjne pieniądze do kolejnego punktu gdzie z kolei można
podziwiać nad wyraz interesujący proces powstawania makaronu ryżowego, w który
na końcu również wypada się zaopatrzyć by wspomóc biednych pracowitych ludzi. Niestety
takie uroki zorganizowanych tanich wycieczek. Ale były też i fajne jej punkty
jak np. przejażdżka łódką, tym razem wiosłową, a więc nieco bardziej urokliwa
przeprawa, jednym z niezliczonych kanałów i kanalików wijących się wśród wysp
delty. Widziałem wcześniej zdjęcia w internecie jak ludzie w malej łodzi przyodziani
w skośne palmowe kapelusze płyną małym kanalikiem pod sklepieniem z wielkich liści
drzew palm kokosowych i strasznie mi się zachciało też czegoś takiego doświadczyć.
I udało się. I chociaż przeprawa była bardzo krótka bo zaledwie może 15-to minutowa
to sprawiła radochę. Zresztą na dłuższą metę mogłoby się szybko znudzić bo poza
samą frajdą siedzenia w łodzi prowadzonej przez 2 wioślarzy – jednego na rufie,
drugiego na dziobie – i płynięcia przykrytym baldachimem liści kanałem wiele ciekawego
do oglądania tam nie było.
|
Gdzieś w szuwarach Mekongu |
|
Gdzieś w szuwarach Mekongu |
Oczywiście przejażdżka zakończyła się przycumowaniem do
kolejnego obowiązkowego punktu wycieczki gdzie mieliśmy okazję posłuchać
jakiegoś miejscowego grajka i jego minikapeli oraz obejrzeć tubylczy taniec
kilku pań, kończący się – oczywiście nieobowiązkową – zbiórką datków w podzięce
za show. Typowa turystyczna „pułapka” ale za to był darmowy (znaczy ujęty w
cenie wycieczki) poczęstunek z owoców.
|
Owocowa uczta przy akompaniamencie
muzykalno-tanecznej trupy |
Na jednym z takich postojów była również okazja do bliższego
kontaktu z (chyba) pytonem. W pierwszej chwili się ucieszyłem, wziąłem gada na
ramiona i cyknąłem pamiątkową fotę ale potem sobie pomyślałem, że w sumie to cholernie
pieskie życie ma tam taki wąż. Całe dnie spędza zamknięty w jakiejś mizernej
klatce i jest wyciągany tylko na chwilę coby być podawany z rąk do rąk kolejnemu
turyście ku uciesze gawiedzi. Tak się też zastanawiam skąd taka pewność
przewodników i właścicieli węża, że nic złego się nie stanie? Jadowity co
prawda pyton nie jest ale zębami może nieźle dziabnąć i narobić cholerstwa. Mam
nadzieję, że nie wyrywają tym gadom wszystkich zębów dla bezpieczeństwa turystów
chociaż patrząc na zwierzęta w tej części świata nie zdziwiłoby mnie to. Więc
finalnie poczułem się trochę głupio z tą całą akcją ale z drugiej strony cóż
mogę zrobić – jak nie ja to i tak po mnie milion kolejnych turystów będzie
miętoliło biedne zwierzę w swych rękach.
|
Ot zwykły wąż :) |
Pod koniec dnia dostarczono nas do domu na jednej z wysp w
pobliżu największego miasta delty Mekongu – Can Tho, gdzie w tzw. homestay’u
mieliśmy spędzić noc. Czyli prywatnym domu we wsi. Niestety w odróżnieniu od
takowego w Sapie tutaj nie uczestniczyliśmy w codziennym życiu mieszkańców
domu, nie spaliśmy nawet w tym samym budynku co rodzina a w osobnym, przyległym
wybudowanym specjalnie na potrzeby turystów z własną łazienką i innymi
udogodnieniami cywilizacji. Ale i tak było klawo. Wieczorem leżąc w łóżku przez
cienkie, pełne szczelin bambusowe ściany można było słuchać kakofonii dźwięków
wydawanych przez mieszkańców pobliskiego kanału, plusków wody, szelestu liści w
drzewach. W pokoju jak tylko zgasło światło pojawiły się dwa świetliki i latały
między moskitierami rozpiętymi nad łóżkami rozświetlając niemałą nawet
przestrzeń dookoła siebie. Prawdziwie egzotyczne doświadczenie, jakbym spał w
środku dziewiczej dżungli.
|
Kolacja w homestay w Can Tho
z turystami z Niemiec, Hiszpanii i Estonii |
|
Strumyk płynie z wolna i nasze kwatery w tle |
|
Jadłodajnia w homestay w Can Tho |
Gwoździem drugiego dnia wycieczki był największy w delcie
Mekongu targ wodny na rzece. Setki małych i większych łodzi wypchanych przeważnie
owocami i warzywami, ale nie tylko stały zacumowane przy nabrzeżach i krążyły
wzdłuż i w poprzek rzeki. Co chwila do naszej i innych łodzi turystycznych
przypływała i cumowała mała łódka, na której sprzedawca zachwalał swoje towary
próbując je sprzedać. Kawa, herbata, zimna, ciepła, woda, soki i inne napoje,
ananasy, mango i arbuzy – wszystko czego oszołomiony turysta może akurat
potrzebować. Nie widzieliśmy i takie łodzie, ze zrozumiałych względów, do nas
nie cumowały ani nasza łódź nie podpływała do nich, ale podejrzewam, że można
by się tam zaopatrzyć również we wszelkiego rodzaju mięso czy nawet artykuły
gospodarstwa domowego. A całemu temu cyrkowi, jak to tradycyjnie w Azji, towarzyszyły
rozgardiasz, harmider, zgiełk i wrzawa. Chociaż niezaprzeczalnym plusem targu
wodnego był brak smrodu pochodzącego z pomieszanych zapachów mięsa, owoców
morza, warzyw, owoców i przypraw, którego się nie uniknie nigdy w zamkniętych marketach
w miastach, a który czasami potrafi przyprawić o mdłości.
|
Jeden z małych pływających straganów |
|
I kolejny |
|
Przed zakupem można spróbować |
|
Sprzedawczyni na pływającym kramie |
|
Sklep z ananasami |
|
Zabudowa nabrzeża w Can Tho |
A skąd wiadomo, do której z dziesiątek łodzi podpłynąć jeśli chce się kupić np. arbuza albo ananasy? Otóż większość, przynajmniej z tych większych, łodzi ma wysoki sterczący badyl na szczycie, którego jest wbity właśnie arbuz albo ananas bądź cokolwiek innego z daleka informujący,że w tym sklepie można właśnie kupić ten bądź inny owoc czy warzywo.
|
Szyld sklepowy w formie wysokiego badyla
z wbitym nań owocem bądź warzywem
widoczny z daleka dla kupujących |
Kiedy wycieczka dobiegła końca i wszyscy turyści wrócili autobusem
do Sajgonu ja zakupiłem bilet do miasta Chau Doc przy granicy z Kambodżą, skąd
miałem się udać do kolejnego kraju na trasie mojej wycieczki. Ponownie zdany na
siebie wybrałem najtańszą (pomijając autostop) opcję dotarcia do Chau Doc, tj.
lokalnym minibusem, w tym przypadku Fordem Transit. Mogłem oczywiście kupić
bilet na klimatyzowany,, duży autobus turystyczny ale za cenę prawie trzy razy
wyższą. I szczerze pisząc po pół godzinie jazdy zacząłem trochę żałować, że
tego nie zrobiłem. Na kolejnym przystanku do mojego minibusa wyposażonego w 14
miejsc siedzących (wraz z kierowcą) wlazła kolejna grupa pasażerów powiększając
ich całkowitą liczbę do 22 osób. Nie mam zielonego pojęcia jak wszyscy się tam
pomieściliśmy, wiem tylko, że facet odpowiedzialny za sprzedaż biletów i
zdobywanie po drodze pasażerów przez całą drogę stał wciśnięty między fotelem
pasażera, na którym siedziało ich dwóch a drzwiami bocznymi, natomiast ostatni
pasażer, który się dosiadł został postawiony (bo oczywiście o siedzeniu nie
było mowy) w bagażniku między ostatnim rzędem siedzeń a drzwiami, gdzie było na
oko jakieś 30cm wolnej przestrzeni. Podejrzewam, że gdyby nie przewożone bagaże
to przewoźnik upchnął by tam jeszcze kilka osób. Chyba ryby w puszkach mają
więcej miejsca. Jednym słowem koszmar. Ale z serii takich, które na długo
zostają w pamięci a po czasie pozytywnie się je wspomina jako nieodłączny
element indywidualnego podróżowania z plecakiem. Mimo zdecydowanego
przeciążenia i przeładowania oraz szaleńczej jazdy kierowcy strącającego niemal
motorowerzystów jadących z naprzeciwka do rowów wzdłuż ulicy, udało się
dojechać cało i zdrowo do Chau Doc.
Miasto samo w sobie zupełnie nieciekawe chyba, że kogoś
pociągają brudne, śmierdzące targowiska, które widuję od miesiąca w każdym
kolejnym mieście i miasteczku, a na które już powoli patrzeć nie mogę, biedni
ludzie, rozkopane, hałaśliwe ulice i smutne, sypiące się domo-podobne budowle
ustawione na palach wzdłuż brzegu rzeki. Pewnie jeszcze miesiąc wcześniej by
nie to w jakiś sposób zaciekawiło ale teraz już mam takich widoków po uszy.
|
Obdrapana ściana jednego z budynków w Chau Doc |
|
Wąska uliczka między domami na palach
pobudowanymi wzdłuż nabrzeża
prowadząca do rzeki |
|
Jeden z miliona straganów z bananami |
|
Jeden z miliona straganów z bananami |
|
Uliczna knajpa na targu |
|
Praca wre |
|
Na rzece w Chau Doc |
|
Chau Doc |
|
Kolejny stragan na targu w Chau Doc |
Na centralnym placu miasta zobaczyć można jakąś świątynię z
posągami buddy (?) czy innych świętych postaci z nieodłączną w Wietnamie swastyką.
Szczególne wrażenie robi wieczorem kiedy całe to pomarańczowe koło (patrz zdjęcie niżej) świeci się wszystkimi kolorami
tęczy i mruga jak nasze choinki bożonarodzeniowe.
|
Hmmm.... |
Po dwóch nocach spędzonych w jakimś podejrzanym hoteliku, w
którym jednego wieczora jakiś tajemniczy typ się czaił na korytarzu pod moimi
drzwiami (?!) kupiłem bilet na łódź do granicy i autobus od granicy do Phnom
Penh i opuściłem kraj, w którym miałem przyjemność spędzić ostatni prawie
miesiąc i który suma summarum bardzo miło mnie ugościł. Podejrzewam, że było to
w jakiejś części spowodowane moim wjazdem tam z Chin, które były moją drogą na
Golgotę i po których chyba nie mogło być już gorzej. Rankiem przed właściwym
wyruszeniem do granicy zostaliśmy jeszcze zabrani na zwiedzanie jakiejś pobliskiej
wioski gdzie hodują w akwariach ryby, mieszkają znowu (!) w domach na palach,
jest jakiś meczet i inne mniej lub bardziej ciekawe rzeczy. We wsi szwendając
się z aparatem i czekając na łódź miałem nawet okazje pograć sobie z
dzieciakami w grę, o której pisałem w poście dot. Sajgonu (a la nasza zośkę).
|
We wsi po drodze do granicy |
|
Meczet we wsi |
|
Dzieciaki grające w a la zośkę |
|
Dzieciaki grające w a la zośkę |
Na samej granicy spotkała mnie jeszcze na sam koniec miła
niespodzianka. Jak pisałem wcześniej mój przejazd do Phnom Penh miał być
łączony, tj. łódź-autobus. Ale kiedy odebrałem swój paszport z kambodżańską
wizą nasz przewodnik wziął mnie na stronę i szepcąc powiedział, że niby jestem
wporzo, że z Polski więc niezbyt bogaty i że w związku z tym on mnie rozumie i
żebym wsiadał do łodzi, którą popłynę sobie aż do końca. A o tyle to dziwne, że
przejazd, który ja wykupiłem kosztował 15 dolców, natomiast cała droga łodzią z
Chau Doc do Phnom Penh kosztowała 20 lub 25 dolców (zależnie nie mam pojęcia od
czego :)).
Miły akcent na zakończenie przygody z Wietnamem. Co prawda widoki po drodze żadne,
zaś łódź przeraźliwie głośna i gdyby nie zatyczki do uszu to po 3 godzinach z
pewnością miałbym jakiś uszczerbek na słuchu ale i tak chyba to lepsze niż
kolejny autobus. Naprawdę miły akcent na koniec przygody z Wietnamem i jej początek
z Kambodżą.
|
Moja motorówa do Phnom Penh |
|
Moja motorówa do Phnom Penh |
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:
|
Nasza krypa i mętne wody Mekongu |
|
Turystyczna łódź w Delcie Mekongu |
|
W jednej z wiosek na wyspach delty |
|
Tego się nie spodziewałem tam znaleźć.
Chyba im cholernie ciężko w tym upale |
|
Palma :) |
|
Tubylcy we wsi |
|
Spływ po szuwarach Mekongu |
|
Nawet w szuwarach Mekongu tworzą się zatory |
|
Po drodze z naszego homestay we wsi |
|
Nabrzeżne zabudowania Can Tho |
|
Nabrzeżne zabudowania Can Tho |
|
Pływające sklepy na targu wodnym w Can Tho |
|
Sklep z ananasami |
|
Banany z Chau Doc |
|
Na ulicy w Chau Doc |
|
Nie mogłem się zdecydować czy w kolorze czy B&W
więc zamieszczam dwie wersje :) |
|
W Chau Doc |
|
Chau Doc |
|
Chau Doc |
|
Parcie na szkło :) |
|
Stragan w Chau Doc |
|
Chyba się tu w Azji nauczę pić kawę :) |
|
Ot wietnamska wieś...smród, brud i ubóstwo |
|
Wioska w pobliżu Chau Doc |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz