czwartek, 6 listopada 2014

Wietnam. Ale Sajgon

Jak wszyscy pewnie wiedzą, a jak nie to się właśnie dowiedzą, wojna w Wietnamie zakończyła się zwycięstwem północnego komunistycznego Wietnamu. Serio? Ano tak :) Spora w tym zasługa niepozornego, małego człowieczka, który już po wojnie objął stery nad zjednoczonym już państwem. A chodzi oczywiście o Ho Chi Minha czyli wujka Ho jak go tu zwykli określać Wietnamczycy. Drobny i niepozorny, acz wyjątkowo inteligentny, władający rzekomo siedmioma językami obcymi pan po objęciu rządów w trakcie objazdówki po kraju zawitał również do ówczesnego Sajgonu. Mieszkańcy miasta i w ogóle południa kraju znali oczywiście wujka Ho, wiele o nim słyszeli, wiedzieli że to ich wybawca i ojciec opatrznościowy nowego kraju. Jednakowoż nie mieli nigdy okazji poznać go osobiście, zobaczyć na żywo. I wreszcie taka okazja się nadarzyła. Jakież było ich szczęście kiedy mogli złożyć hołd swojemu kochanemu wujaszkowi. Jakby im ktoś w gacie narobił co najmniej :) Chwila była tak wiekopomna, że aby ją upamiętnić, ale również żeby złożyć hołd wujaszkowi Ho i jego polityce władze postanowiły przeflancować nazwę miasta na Ho Chi Minh City.
A przynajmniej taką historię usłyszałem od mojego przewodnika w autobusie w trakcie wycieczki do tuneli Cu Chi, o których za chwilę. Czy to prawda? Czort go wie ale o Ho Chi Minh City właśnie będzie ta opowieść.

A czy wujek byłby dumny, że drugie największe miasto Wietnamu dzierży jego imię? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że ja byłbym średnio. Znaczy lepsze takie miasto niż żadne, albo jakaś ulica np. Pasteura w Sajgonie :) ale sęk w tym, że miasto nie ma zupełnie nic ciekawego do zaoferowania (przynajmniej na tle innych metropolii tej części świata) poza tym, że jest w niewielkiej odległości od wspomnianych tuneli oraz delty Mekongu i może jednego tyleż ciekawego co szokującego muzeum w samym mieście. Podobnie jak Hanoi jest to wielka, na swój azjatycki sposób nowoczesna metropolia z wysokimi szklanymi wieżowcami i milionami skuterów. Tętniąca życiem, głośna i brudna. Jednak Hanoi ma swój Old Quarter, na swój sposób czarującą i ciekawą starówkę, która sprawia, że miasto ma swój urok. Czy kogoś to zauroczy czy nie to już inna kwestia ale jest to interesujące i warte odwiedzin miejsce. Sajgon natomiast nie ma niczego takiego. Mnie to miasto nie uwiodło zupełnie. Ale żeby  nie było, że zmarnowałem kilka dni to dwa punkty wizyty tam były naprawdę ciekawe.

Jeśli ktoś nie darzy sympatią USA i jego mieszkańców to polecam gorąco Muzeum Wojny (War Remnants Museum) w centrum miasta. Poczuje się w 100% usatysfakcjonowany i jeszcze się umocni w swoich antyamerykańskich przekonaniach. Z jednej strony po tym co tam zobaczyłem nie dziwię się, że całość jest utrzymana w tak propagandystycznym tonie ale z drugiej momentami, aż to razi. A zobaczyłem rzeczy straszne (szczególnie dla kogoś kogo jak mnie przerażają embriony :)). Zdjęcia korespondentów wojennych ukazujące wystarczająco dokładnie ludzkie zwłoki rozerwane granatami, śmierć, zniszczenie i piekło na Ziemi. Historie ludzi takich jak Bob Kerry, który w trakcie konfliktu, dowodząc oddziałem kilku żołnierzy dopuścił się zbrodni ludobójstwa wybijając w pień wioskę bezbronnych, niewinnych starców, kobiet i małych dzieci, a kilka lat po wojnie został senatorem w Kongresie (!) Widziałem również wystawę poświęconą ofiarom sławetnego Agenta Orange. Dioksyny rozpylane przez Amerykanów nad dżunglami całego Wietnamu miały spowodować całkowite wytrzebienie drzew, wśród których ukrywali się żołnierze Wietkongu. I udało im się zniszczyć najmniejsze przejawy życia na setkach hektarów połaci ziemi. Przy okazji jednak dioksyny oddziaływały również na organizmy ludzi zamieszkujących te tereny (początkowo Amerykanie twierdzili, że to nie prawda jednak od początku mieli tego świadomość) powodując u nich dziesiątki koszmarnych schorzeń i chorób. Mało tego, aż do dnia dzisiejszego rodzą się dzieci ze zmianami genetycznymi spowodowanymi przez te dioksyny. Bez kończyn, bez oczu, z wodogłowiem. Embriony z dwoma głowami, pięcioma rękami i inne przerażające potworki. A to wszystko uwiecznione na fotografiach. Dla mnie była to droga przez mękę. Ale uważam, że jak najbardziej wartą odbycia. Oglądając te wszystkie filmy o wojnie w Wietnamie człowiek się nie zastanawia czy tak naprawdę było. Ogląda się po prostu dobre, czasem mocne (patrz Pluton) kino sensacyjne. Ale tak kurde naprawdę było. Amerykanie naprawdę zgotowali Wietnamczykom piekło na Ziemi. I w przeciwieństwie do takich np. nazistowskich Niemiec nie ponieśli w związku z tym żadnych konsekwencji.
Bell UH-1 czyli "Huey" i karabin M134 Minigun
na dziedzińcu przed Muzeum Wojny

Klatki do przetrzymywania jeńców
stosowane przez Amerykanów
(wysokość takowej to jakieś 40 może 50cm)

Cela więzienna
 
Drugim bardzo ciekawym miejscem wartym wizyty, już nie w samym Sajgonie a we wiosce Cu Chi około 20km na północ od miasta, są sławetne tunele podziemne, w których ukrywali się przed wojskami koalicji amerykańskiej żołnierze Wietkongu. Historia tuneli sięga jeszcze lat 40-tych XXw. kiedy z kolei Wietnamczycy musieli się ukrywać i walczyć z wojskami francuskimi w trakcie I wojny Indochińskiej. Ponad 25 lat zajęło im wykopanie gołymi rękoma uzbrojonymi jedynie w proste motyki i kosze wiklinowe sieci tuneli o długości 250km i trzech poziomach od 3 do aż 10 metrów pod ziemią. W trakcie wizyty miałem okazję się przejść tunelem na odcinku 100m specjalnie dostosowanym na potrzeby turystów, czyli powiększonym do rozmiarów ok. 1m wysokości i ok. 80cm szerokości. I było to najbardziej męczące 100m jakie przeszedłem w swoim życiu. Wyszedłem spocony jak szczur. I nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak wyglądało przemieszczanie się jeszcze mniejszym tunelem na odcinku kilku kilometrów i przesiadywanie tam wiele godzin. Nie ogarniam tego zupełnie. Dla mnie byłaby to większa tortura niż zostanie pojmanym przez wroga. Nigdy w życiu nie chciałbym przeżyć czegoś podobnego i tym bardziej doceniam upór i niezłomnego ducha tego narodu. Swoją drogą tak przypominającego pod tym względem nas Polaków.
Jako jeden z nielicznych się tam zmieściłem

Żeby nie było wątpliwości -
jestem pod ziemią :)

Jedno z wejść/wyjść pod ziemię
 
Ciekawym punktem wizyty w Cu Chi może być również możliwość postrzelania na strzelnicy z najbardziej chyba znanej broni maszynowej na świecie – AK-47 oraz innych mniej znanych ale równie zacnych karabinów jak M-16 używany przez Amerykanów w Wietnamie czy zainstalowanego na jeepie M60 (tego samego, z którego sam Rambo puścił z dymem połowę miasta i doprowadził do szewskiej pasji Briana Dennehy w filmie Rambo-Pierwsza krew). Atrakcja wbrew pozorom świetna, szczególnie jak usłyszałem na żywo serię puszczoną właśnie z M60. Niestety przy cenach od 1 do 2 dolców za 1 (słownie jeden) nabój jest to zabawa dla prawdziwych krezusów. Przy 200 pociskach na minutę dla M60 w 5 sekund można puścić z dymem 17 lub 34 dolce (nie pamiętam ile kosztował nabój do tego modelu). Kolejka chętnych w każdym bądź razie była nie krótsza niż u nas za komuny po parówki.

A wieczorem po strzelaniu, czołganiu się pod ziemią i koszmarnych widokówkach z przeszłości można się przejść na jeden z placów lub parków w centrum Sajgonu i jeśli ktoś lubi bardzo łatwo nawiązać mnóstwo nowych znajomości pośród wietnamskich studentów. Bardzo mi się to spodobało, tak było inne od typowego naszego europejskiego obycia, zachowanie tutejszych młodych ludzi, którzy późnymi popołudniami, kiedy słońce chyli się ku zachodowi i upał lżeje, wylegają na ulice w poszukiwaniu zachodnich turystów żeby sobie uciąć z nimi pogawędkę szkoląc przy tym swój angielski. Bez krępacji, wstydu czy zażenowania podchodzi do Ciebie taki młodzian/młodzianka lub cała ich grupka i pytają czy mogą Ci zająć kilka minut i pogadać o - za przeproszeniem - dupie Marynie, żeby sobie podszlifować znajomość języka obcego. Często jest to trochę męczące jeśli się trafi taki, którego angielski jest kiepski i rozmowa się nie klei ale generalnie bardzo pozytywne doświadczenie.
Para studentów do pogaduchy
 
Jak wspomniałem Sajgon jest również w najbliższym sąsiedztwie delty Mekongu i stanowi najlepszą bazę wypadową w ten rejon Wietnamu. Bazę, z której skorzystałem i ja organizując mój 3 dniowy pobyt tam. Ale o tym następnym razem.

Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć. Niestety w tym poście wyjątkowo ich niewiele ale to dlatego, że nie było nic ciekawego do fotografowania w samy mieście. A przynajmniej nic czego bym już ja - i czytelnicy tego bloga :) - nie widzieli w Hanoi.
Moja restauracja na czas pobytu w Sajgonie
z obiadami za 1 - 1,5$

Widokówka z Sajgonu

i jeszcze jedna

Popularna w całym Wietnamie zabawa na odbijaniu
nogami ale i czasem rękoma czegoś co przypomina
zmodyfikowaną lotkę do badmintona.
Gra bardzo podobna do naszej Zośki ale niektórzy takie
cuda z tym wyczyniali, że aż miło było patrzeć.

Zajęcia z W-F'u (?) na ulicach Sajgonu

Gra w mahjonga na chodniku w parku

Blob zabójca...

...zainfekował całe miasto :)

Moja codzienna kawa w pobliskiej knajpce

Ale Sajgon :)
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz