Jak wszyscy pewnie wiedzą, a jak nie to się właśnie
dowiedzą, wojna w Wietnamie zakończyła się zwycięstwem północnego
komunistycznego Wietnamu. Serio? Ano tak :)
Spora w tym zasługa niepozornego, małego człowieczka, który już po wojnie objął
stery nad zjednoczonym już państwem. A chodzi oczywiście o Ho Chi Minha czyli
wujka Ho jak go tu zwykli określać Wietnamczycy. Drobny i niepozorny, acz
wyjątkowo inteligentny, władający rzekomo siedmioma językami obcymi pan po
objęciu rządów w trakcie objazdówki po kraju zawitał również do ówczesnego
Sajgonu. Mieszkańcy miasta i w ogóle południa kraju znali oczywiście wujka Ho,
wiele o nim słyszeli, wiedzieli że to ich wybawca i ojciec opatrznościowy
nowego kraju. Jednakowoż nie mieli nigdy okazji poznać go osobiście, zobaczyć
na żywo. I wreszcie taka okazja się nadarzyła. Jakież było ich szczęście kiedy
mogli złożyć hołd swojemu kochanemu wujaszkowi. Jakby im ktoś w gacie narobił
co najmniej :)
Chwila była tak wiekopomna, że aby ją upamiętnić, ale również żeby złożyć hołd
wujaszkowi Ho i jego polityce władze postanowiły przeflancować nazwę miasta na
Ho Chi Minh City.
A przynajmniej taką historię usłyszałem od mojego przewodnika
w autobusie w trakcie wycieczki do tuneli Cu Chi, o których za chwilę. Czy to
prawda? Czort go wie ale o Ho Chi Minh City właśnie będzie ta opowieść.
A czy wujek byłby dumny, że drugie największe miasto
Wietnamu dzierży jego imię? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że ja byłbym
średnio. Znaczy lepsze takie miasto niż żadne, albo jakaś ulica np. Pasteura w
Sajgonie :)
ale sęk w tym, że miasto nie ma zupełnie nic ciekawego do zaoferowania
(przynajmniej na tle innych metropolii tej części świata) poza tym, że jest w
niewielkiej odległości od wspomnianych tuneli oraz delty Mekongu i może jednego
tyleż ciekawego co szokującego muzeum w samym mieście. Podobnie jak Hanoi jest
to wielka, na swój azjatycki sposób nowoczesna metropolia z wysokimi szklanymi
wieżowcami i milionami skuterów. Tętniąca życiem, głośna i brudna. Jednak Hanoi
ma swój Old Quarter, na swój sposób czarującą i ciekawą starówkę, która
sprawia, że miasto ma swój urok. Czy kogoś to zauroczy czy nie to już inna
kwestia ale jest to interesujące i warte odwiedzin miejsce. Sajgon natomiast nie ma
niczego takiego. Mnie to miasto nie uwiodło zupełnie. Ale żeby nie było, że zmarnowałem kilka dni to dwa
punkty wizyty tam były naprawdę ciekawe.
Jeśli ktoś nie darzy sympatią USA i jego mieszkańców to
polecam gorąco Muzeum Wojny (War Remnants Museum) w centrum miasta. Poczuje się
w 100% usatysfakcjonowany i jeszcze się umocni w swoich antyamerykańskich
przekonaniach. Z jednej strony po tym co tam zobaczyłem nie dziwię się, że
całość jest utrzymana w tak propagandystycznym tonie ale z drugiej momentami,
aż to razi. A zobaczyłem rzeczy straszne (szczególnie dla kogoś kogo jak mnie
przerażają embriony :)).
Zdjęcia korespondentów wojennych ukazujące wystarczająco dokładnie ludzkie
zwłoki rozerwane granatami, śmierć, zniszczenie i piekło na Ziemi. Historie
ludzi takich jak Bob Kerry, który w trakcie konfliktu, dowodząc oddziałem kilku
żołnierzy dopuścił się zbrodni ludobójstwa wybijając w pień wioskę bezbronnych,
niewinnych starców, kobiet i małych dzieci, a kilka lat po wojnie został
senatorem w Kongresie (!) Widziałem również wystawę poświęconą ofiarom
sławetnego Agenta Orange. Dioksyny rozpylane przez Amerykanów nad dżunglami
całego Wietnamu miały spowodować całkowite wytrzebienie drzew, wśród których
ukrywali się żołnierze Wietkongu. I udało im się zniszczyć najmniejsze przejawy
życia na setkach hektarów połaci ziemi. Przy okazji jednak dioksyny
oddziaływały również na organizmy ludzi zamieszkujących te tereny (początkowo Amerykanie twierdzili, że to nie prawda jednak od początku mieli tego świadomość) powodując u
nich dziesiątki koszmarnych schorzeń i chorób. Mało tego, aż do dnia
dzisiejszego rodzą się dzieci ze zmianami genetycznymi spowodowanymi przez te
dioksyny. Bez kończyn, bez oczu, z wodogłowiem. Embriony z dwoma głowami,
pięcioma rękami i inne przerażające potworki. A to wszystko uwiecznione na
fotografiach. Dla mnie była to droga przez mękę. Ale uważam, że jak najbardziej
wartą odbycia. Oglądając te wszystkie filmy o wojnie w Wietnamie człowiek się
nie zastanawia czy tak naprawdę było. Ogląda się po prostu dobre, czasem mocne
(patrz Pluton) kino sensacyjne. Ale tak kurde naprawdę było. Amerykanie
naprawdę zgotowali Wietnamczykom piekło na Ziemi. I w przeciwieństwie do takich
np. nazistowskich Niemiec nie ponieśli w związku z tym żadnych konsekwencji.
|
Bell UH-1 czyli "Huey" i karabin M134 Minigun
na dziedzińcu przed Muzeum Wojny |
|
Klatki do przetrzymywania jeńców
stosowane przez Amerykanów
(wysokość takowej to jakieś 40 może 50cm) |
|
Cela więzienna |
Drugim bardzo ciekawym miejscem wartym wizyty, już nie w
samym Sajgonie a we wiosce Cu Chi około 20km na północ od miasta, są sławetne
tunele podziemne, w których ukrywali się przed wojskami koalicji amerykańskiej
żołnierze Wietkongu. Historia tuneli sięga jeszcze lat 40-tych XXw. kiedy z
kolei Wietnamczycy musieli się ukrywać i walczyć z wojskami francuskimi w
trakcie I wojny Indochińskiej. Ponad 25 lat zajęło im wykopanie gołymi rękoma
uzbrojonymi jedynie w proste motyki i kosze wiklinowe sieci tuneli o długości
250km i trzech poziomach od 3 do aż 10 metrów pod ziemią. W trakcie wizyty
miałem okazję się przejść tunelem na odcinku 100m specjalnie dostosowanym na
potrzeby turystów, czyli powiększonym do rozmiarów ok. 1m wysokości i ok. 80cm
szerokości. I było to najbardziej męczące 100m jakie przeszedłem w swoim życiu.
Wyszedłem spocony jak szczur. I nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak
wyglądało przemieszczanie się jeszcze mniejszym tunelem na odcinku kilku kilometrów
i przesiadywanie tam wiele godzin. Nie ogarniam tego zupełnie. Dla mnie byłaby to
większa tortura niż zostanie pojmanym przez wroga. Nigdy w życiu nie chciałbym
przeżyć czegoś podobnego i tym bardziej doceniam upór i niezłomnego ducha tego
narodu. Swoją drogą tak przypominającego pod tym względem nas Polaków.
|
Jako jeden z nielicznych się tam zmieściłem |
|
Żeby nie było wątpliwości -
jestem pod ziemią :) |
|
Jedno z wejść/wyjść pod ziemię |
Ciekawym punktem wizyty w Cu Chi może być również możliwość
postrzelania na strzelnicy z najbardziej chyba znanej broni maszynowej na
świecie – AK-47 oraz innych mniej znanych ale równie zacnych karabinów jak M-16
używany przez Amerykanów w Wietnamie czy zainstalowanego na jeepie M60 (tego
samego, z którego sam Rambo puścił z dymem połowę miasta i doprowadził do szewskiej pasji Briana Dennehy w filmie
Rambo-Pierwsza krew). Atrakcja wbrew pozorom świetna, szczególnie jak
usłyszałem na żywo serię puszczoną właśnie z M60. Niestety przy cenach od 1 do
2 dolców za 1 (słownie jeden) nabój jest to zabawa dla prawdziwych krezusów.
Przy 200 pociskach na minutę dla M60 w 5 sekund można puścić z dymem 17 lub 34
dolce (nie pamiętam ile kosztował nabój do tego modelu). Kolejka chętnych w
każdym bądź razie była nie krótsza niż u nas za komuny po parówki.
A wieczorem po strzelaniu, czołganiu się pod ziemią i
koszmarnych widokówkach z przeszłości można się przejść na jeden z placów lub
parków w centrum Sajgonu i jeśli ktoś lubi bardzo łatwo nawiązać mnóstwo nowych znajomości pośród
wietnamskich studentów. Bardzo mi się to spodobało, tak było inne od typowego
naszego europejskiego obycia, zachowanie tutejszych młodych ludzi, którzy
późnymi popołudniami, kiedy słońce chyli się ku zachodowi i upał lżeje,
wylegają na ulice w poszukiwaniu zachodnich turystów żeby sobie uciąć z nimi
pogawędkę szkoląc przy tym swój angielski. Bez krępacji, wstydu czy zażenowania
podchodzi do Ciebie taki młodzian/młodzianka lub cała ich grupka i pytają czy mogą
Ci zająć kilka minut i pogadać o - za przeproszeniem - dupie Marynie, żeby sobie podszlifować
znajomość języka obcego. Często jest to trochę męczące jeśli się trafi taki,
którego angielski jest kiepski i rozmowa się nie klei ale generalnie bardzo
pozytywne doświadczenie.
|
Para studentów do pogaduchy |
Jak wspomniałem Sajgon jest również w najbliższym
sąsiedztwie delty Mekongu i stanowi najlepszą bazę wypadową w ten rejon
Wietnamu. Bazę, z której skorzystałem i ja organizując mój 3 dniowy pobyt tam.
Ale o tym następnym razem.
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć. Niestety w tym poście
wyjątkowo ich niewiele ale to dlatego, że nie było nic ciekawego do
fotografowania w samy mieście. A przynajmniej nic czego bym już ja - i czytelnicy tego bloga :) - nie widzieli w
Hanoi.
|
Moja restauracja na czas pobytu w Sajgonie
z obiadami za 1 - 1,5$ |
|
Widokówka z Sajgonu |
|
i jeszcze jedna |
|
Popularna w całym Wietnamie zabawa na odbijaniu
nogami ale i czasem rękoma czegoś co przypomina
zmodyfikowaną lotkę do badmintona.
Gra bardzo podobna do naszej Zośki ale niektórzy takie
cuda z tym wyczyniali, że aż miło było patrzeć. |
|
Zajęcia z W-F'u (?) na ulicach Sajgonu |
|
Gra w mahjonga na chodniku w parku |
|
Blob zabójca... |
|
...zainfekował całe miasto :) |
|
Moja codzienna kawa w pobliskiej knajpce |
|
Ale Sajgon :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz