piątek, 12 czerwca 2015

Nie pluć, nie żuć gumy, nie śmiecić, nie krzyczeć...nie oddychać. Czyli autorytarny Singapur

Jedno z NAJ:
- nowocześniejszych;
- lepiej rozwiniętych;
- szybciej rozwijających się;
- bogatszych;
- bardziej zielonych;
- mniejszych;
- gęściej zaludnionych,
państw świata miało stanowić, jak się okazało, ostatni przystanek w mojej wycieczce przez Azję.
Miałem nieco obaw przed przyjazdem tutaj, że po całkowitym zdziczeniu w Kambodży gdzie nie musiałem stosować się do żadnych przepisów, zakazów i nakazów wyjdę z rozpędu na ulicę na czerwonym świetle i dostanę natychmiast mandat, który zeżre mi wszystkie oszczędności pieczołowicie ciułane przez ostatnie lata. Na szczęście po drodze była jeszcze Malezja gdzie jako tako odzyskałem nieco cywilizowanej ogłady i nie doznałem szoku teleportując się z XVIII wieku wprost do XXII :) 
Ale po kolei.


Na początek dwie scenki coby przybliżyć nieco tutejsze zmagania z codziennością ;)

Scenka rodzajowa nr 1

Weszliśmy z Eweliną i Piotrem do małego osiedlowego sklepiku przy naszym hostelu poszukać jakiejś alternatywy dla drogich knajp z myślą kupienia jakiś składników na śniadanie/obiad/kolacje i przyrządzenia tego w hostelowej kuchni. Właścicielka sklepiku wychyliła się z zaplecza po jakiejś minucie i stanęła za ladą czekając na skasowanie zakupów i napełnienie kiesy. Ponieważ był to nasz pierwszy sklep w Singapurze więc bacznie badaliśmy wszystkie nowinki spożywcze tam dostępne a niewidziane do tej pory np. w Malezji. Zresztą do końca sami nie wiedzieliśmy czego chcemy więc się kręciliśmy trochę między półkami jak przysłowiowy smród po gaciach ;) Ostatecznie po chyba ponad 20 minutach i uważnym zbadaniu każdej puszki i butelki, każdego słoika i kartonika Piotrek wybrał jakieś ciastka i uderzyliśmy do kasy, w której oczekiwała już z niecierpliwością wyraźnie malującą się na twarzy sprzedawczyni o wyraźnych chińskich rysach. Oho, co bardziej uważni pewnie już się domyślają, że skoro pojawił się chińczyk to dobrze nie będzie ;) Ano nie będzie. Gdyby ta pani miała słowiańską urodę to dałbym sobie rękę uciąć, że lata całe spędziła w głębokim PRLu za ladą w jakimś supersamie z kiełbasą, octem i wódką i przeniosła zdobyte tam doświadczenie w obsłudze klienta do swojego małego sklepiku na drugim końcu świata. Kiedy Piotrek podał jej ciastka wyjął portfel i zaczął szukać drobnych żeby zapłacić. Bardzo chyba nadwyrężyliśmy cierpliwość pani ekspedientki albo bardzo się jej spieszyło na zaplecze bo kiedy Piotrek żonglował drobniakami na dłoni ta nagle wyparowała z ogromnym westchnieniem, któremu towarzyszyły pioruny ciskane z oczu czy nie mógłby się łaskawie pospieszyć bo ona już tu długo czeka żeby nas obsłużyć. Po czym wzięła kasę, szmyrgnęła ciastka i w te pędy oddaliła się do swojego ciemnego kąta za sznurkową osłoną drzwi prowadzących na ukochane zaplecze gdzie czekała już nagroda w postaci grającego telewizora i święty spokój.


Scenka rodzajowa nr 2

Szwendając się po mieście trafiliśmy na tzw. hawker centre. W Malezji czy Tajlandii (w mniejszej ilości również w Kambodży czy Wietnamie) hawker stalls to takie przewoźne garkuchnie rozstawiane wprost na ulicach i chodnikach najczęściej późnym popołudniem i wieczorami kiery skwar zelżeje i temperatura spadnie w znacznie znośniejsze okolice poniżej 30 stopni a kucharz w oparach smażonych sattay'ów czy ryżu z warzywami nie czuje się jak w piekle. W bardziej cywilizowanym i nowoczesnym Singapurze garkuchnie kilkudziesięciu kuchcików zebrano razem do kupy i wprowadzono do hawker centres gdzie każdy właściciel ma swoje stoisko w ciągu kilkunastu/dziesięciu podobnych małych pawiloników. Dwa takie ciągi zlokalizowane są po obu stronach centrum a pośrodku między nimi jest dużą część jadalna z plastikowymi stołami i krzesłami. Całość zadaszona coby można było spokojnie zjeść niezależnie od warunków atmosferycznych. Nad każdą ladą w każdej małej knajpce jest obrazkowe menu z cenami ułatwiające wybór nieobytemu turyście. Po przejściu całego centrum Piotrek wybrał zupę z nudlami u sympatycznie wyglądających kuchcików zaś ja z Eweliną wybraliśmy coś bardziej treściwego u nie tak sympatycznie wyglądającej kucharki z innej knajpki. Nie muszę chyba wspominać, że pani osobiście tudzież jej przodkowie przybyli tutaj z Chin co by mogło tłumaczyć niezbyt promienną aparycję. Tak czy siak, wybrawszy z menu pozycję, która pasowała mi smakowo i cenowo zacząłem pokazywać palcem wśród pojemników za ladą z całym asortymentem co bym chciał żeby mi nałożyła na talerz. Kiedy znajdowała się tam już jakaś sałatka z ryżem wskazałem kurczaka i jakiś inny kawał mięsiwa. Niesympatyczna pani powiedziała, że ok, ale to będzie kosztowało więcej.

Jak więcej – się pytam. Przecież tu w menu stoi, że ryż plus sałatka plus dwa kawałki mięsa kosztują tyle i tyle (już nie pamiętam dokładnej ceny).

Nie, nie krzyczy, kiwa głową i wymachuje wolną ręką baba. Będzie kosztować więcej. 

Czyli, że co, że menu jest złe, nieaktualne? – dopytuję się. 

Tak, złe menu, nieaktualne i twoje jedzenie będzie kosztować więcej słyszę w odpowiedzi. 

No to skoro taka jesteś cwana i myślałaś, że wycyckasz na kasę białego turystę to ja nie chcę w takim razie tego co wybrałem, powiedziałem stanowczo. Nie będę tańczył jak mi zagrasz. Już wystarczająco mi krwi natruli Twoi pobratymcy z Chin przed kilkoma miesiącami ;)

Ale jak to, musisz to kupić bo ja już nałożyłam na talerz ryż i sałatkę, słyszę od krewkiej kucharki. Już się zmieszały i nie rozdzielę teraz ziarenek ryżu umoczonych w sosie sałatkowym.

No a co mnie to obchodzi do ciężkiej anielki odparowałem już coraz bardziej wkurzony i głodny. Wystawiasz menu z cenami, które zaraz po nałożeniu na talerz okazuje się, że jest nieważne i trzeba płacić więcej bo takie masz widzimisię. A dupa. Nie jestem frajerem. Dookoła jest co najmniej ze 30 innych knajp gdzie sobie coś z pewnością wybiorę równie dobrego i taniego. Żegnam ozięble i sama żryj zmieszany ryż z sałatką. Wkurzony machnąłem ręką, ostentacyjnie odszedłem i poszedłem zamówić zupę w knajpie Piotra, który już wcinał swoją.
Siedząc i czekając na swój przydział przyszła do nas i Ewelina z posępną miną, niestety bez talerza i swojego jedzenia, które chciała zamówić u wrednej zołzy-kucharzycy. Kiedy się spytaliśmy o co chodzi, powiedziała, że po tym jak odszedłem ona z kolei chciała zamówić coś dla siebie. Niestety baba jej nie pozwoliła krzycząc, że musi kupić to co jej kolega (czytaj ja) zamówił bo w przeciwnym wypadku zmarnuje jej się sałatka i ryż coraz bardziej już nasiąkający sosem, którego nie odłoży na powrót do gara z ryżem. 

Ale ja nie chcę tego co kolega tylko coś innego – mówiła Ewe. 

Nieważne, nie obchodzi mnie to, jesz to co jest na talerzu albo precz z mojej knajpy – usłyszała w odpowiedzi.


Ot, dwie takie sytuacje, które się nam przytrafiły dzień po dniu w Singapurze. Singapurze, o którym ludzie piszą, że jest strasznie przyjazny, że w ogóle to jeśli jakiś biały z Europy bądź Stanów miałby się osiedlać w Azji to warto wybrać Singapur bo z jednej strony egzotyczny a jednocześnie nowoczesny i przyjazny turyście bądź potencjalnemu ekspacie. Nie wiem czy my mieliśmy wyjątkowego pecha spotkać dwóch najbardziej wrednych Singapurczyków (z Chin?) w kraju a cała reszta jest faktycznie fajna do współżycia czy może Ci wszyscy ludzie rozpływający się nad Singapurem korzystali z 5-gwiazdkowych hoteli gdzie obsługa rzeczywiście jest przyjazna jak mniemam, a zakupy robili w centrach handlowych pływając gondolą wzdłuż alejek sklepowych (tak, są tutaj takie). Pewnie prawda jak zwykle jest gdzieś pośrodku. 
Na szczęście te dwie wredoty (plus jeszcze mało sympatyczna baba z hostelu, która też miała z początku jakieś drobne fochy) nie zdołały popsuć mi pobytu w tym kraju i choć pewnie długo Singapur będzie mi się kojarzył z takimi ludźmi to również będę wspominał go od tej lepszej strony. Na przykład od strony architektury. Nie jestem architektem ale gdybym nim był pełną gębą to podejrzewam, że dałbym sobie rękę uciąć, żeby móc rozwinąć skrzydła przy zapierających dech w piersiach projektach, które znajdują urzeczywistnienie w tym państwie-mieście. Z jednej strony zbieranina zwykłych, nawet oklepanych już trochę wysokościowców ze szkła i stali jak w wielkich miastach USA, Japonii czy w Hongkongu, z drugiej takie perełki jak wielki hotel z ogromnym kadłubem statku rozpiętym na dachu i centrum handlowym w podziemiach z gondolami żywcem wyjętymi z Wenecji, pływającymi wzdłuż alejek – czyli pewnie znany niejednemu, przynajmniej z widokówek, hotel Marina Bay Sands. Czy budynek Art Science Museum w kształcie wielkiego białego kwiatu albo VivoCity – wielkie centrum handlowe z bilionem sklepów i kin ale i otwartym zielonym dachem z drzewami i drewnianymi tarasami biegnącymi dookoła płytkich basenów, w których można zanurzyć nogi po kolana strudzone po przejściu biliona sklepowych kilometrów, a jednocześnie centrum będące bramą do bajkowego i mimo wszystko trochę kiczowatego świata parków rozrywki na wyspie Sentosa. Czy to się podoba czy nie to osobna kwestia ale wrażenie robi. 

Marina Bay Sands

Kto bogatemu zabroni czyli jak popłynąć na zakupach :)

Art Science Museum
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Dach centrum handlowego VivoCity
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Dach centrum handlowego VivoCity
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)


Podobnie jak inna wizytówka Singapuru – Gardens by the Bay. Ukoronowanie wizji władz kraju aby stworzyć z Singapuru miasto-ogród w myśl bardzo modnej ostatnio ekologii i bycia „green” i „eco-friendly” na każdym możliwym kroku. Projekt zakładający powstanie największego na świecie tropikalnego ogrodu powstał na około 100 hektarach ziemi wydartych wodom Cieśniny Singapurskiej. Wizytówkami Ogrodów nad Zatoką są dwa budynki ogromnych szklarni skrywających pod swoimi kopułami rośliny z różnych stref klimatycznych, las mglisty czy 30-to metrowy sztuczny wodospad. Jako ciekawostkę napiszę, że szklarnie w 2012 roku wygrały konkurs na budynek roku a w 2015 jedna z nich zapisana została do Księgi Rekordów Guinnessa jako największa szklana szklarnia na świecie. Plus uzyskały milion innych mniej i bardziej ważnych nagród. Wizytówką Ogrodów jest również 16 ogromnych konstrukcji – tzw. superdrzew. Nie tylko bowiem wyglądem przypominają drzewa ale również imitują je właściwościami – porośnięte są wieloma gatunkami roślin współtworzących wspólnie jeden wielki organizm, zbierają deszczówkę, która następnie wykorzystywana jest w procesach utrzymania pobliskich szklarni oraz, co najbardziej zadziwiające, produkują energię. Sztuczne stworzone przez człowieka konstrukcje a jednocześnie jakoby żywe, funkcjonujące samoistnie organizmy. 

Gardens by the Bay - szklarnie i superdrzewa

Superdrzewa w Gardens by the Bay
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Superdrzewa w Gardens by the Bay

Poza tym jak w większości dużych miast tej części świata swoje własne gniazdko w dzielnicy Little India uwili hindusi a także kitajce w swoim Chinatown. Może nie aż tak hinduskie czy chińskie jak np. w miastach Malezji ale od razu widać, że weszło się na inne terytorium. Tak swoją drogą zastanawiam się czy w dużych miastach Europy czy Ameryki Północnej hindusi i Chińczycy również tworzą swoje małe ojczyzny, które od razu można rozpoznać wchodząc na ich teren czy jednak bardziej się asymilują z lokalnym społeczeństwem? Nie przypominam sobie żeby będąc np. w Berlinie czy Londynie trafił na takie dzielnice tak bardzo mocno charakterystyczne tylko dla jednej nacji z tylko ichnimi restauracjami, świątyniami i sklepami. Chociaż nie napiszę, żebym jakoś przesadnie szukał. Hmmm...temat chyba do przemyśleń :)

Jak na centrum świata finansjery i rozrywki przystało Singapur ma również swój Disneyland – czyli wyspę Sentosa, o której wspomniałem wcześniej. Jeśli się ma akurat na zbyciu więcej pieniędzy niż ja jestem w stanie zarobić przez rok to można tu spokojnie spędzić tydzień odwiedzając wielkie akwarium czy delfinarium, przepuścić majątek w kasynie, wjechać na 131 metrów n.p.m. na wieżę obserwacyjną Tiger Sky Tower, zwiedzić Park rozrywki Universal Studios, zjechać tyrolką na długości ponad 450 metrów w parku linowym, polatać w powietrzu w tunelu aerodynamicznym, zatrzymać się w jednym z kilkunastu/dziesięciu pewnie obrzydliwie drogich hoteli, pograć w golfa czy zakosztować miliona innych atrakcji, na które i tak mnie nie było stać. Stać mnie za to było żeby przejść cały ten cyrk w jeden dzień, zmęczyć się jak diabli i odpocząć na plaży z widokiem na dziesiątki kontenerowców i innych statków korkujących cieśninę Singapurską. Z jednej strony mega kicz i tandeta ale jeśli by się miało kupę kasy to wyobrażam sobie, że nawet można by miło spędzić dzień czy dwa.

Fajnie zobaczyć na żywo to co się widziało setki razy przed
wieloma filmami w TV i kinie :)
  (UNIVERSAL się obracał wokół globu oczywiście)

kiczowata szmira :) i 131-metrowa wieża w tle

450-metrowa tyrolka - czad!

W Singapurze również pożegnałem stary 2014 rok i przywitałem nowy (oby lepszy) 2015. Wraz z Eweliną i Piotrem podziwialiśmy widowisko sztucznych ogni racząc się potajemnie pieruńsko drogim winem i piwem nad wodami Marina Bay w otoczeniu wieżowców największych banków i firm świata, vis-a-vis hotelu-statku i pozostałych wizytówek miasta. A co...kto „bogatemu” zabroni ;)

Szczęśliwego Nowego Roku 2015!
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)


Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć (tym razem nie wszystkie mojego autorstwa, część dzięki uprzejmości zacnej dwójki z bloga www.wszedzie.com):

Singapur

Mają rozmach
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Sztuka uliczna 3D
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Inwazja kosmitów na Ziemię ;)
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Galeria handlowa pod Marina Bay Sands
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Marina Bay Sands widziana z Gardens by the Bay



Superdrzewa


Trochę technikaliów dot. superdrzew



Fauna Singapuru

Inny gatunek fauny ;)

Lwo-syrenka Singapurska
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Zadaszenie gdzieś w parku rozrywki na Sentosie

Tłusty basior. Na pewno dobre ponad 10kg wagi :)
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Ostatnie chwile sielanki w Azji
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)


PS. Chyba się w złych czasach urodziłem bo dużo milej wspominam XVIII-wieczną dziką Kambodżę czy nie mniej dziki Wietnam niż Singapur z XXII wieku ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz