piątek, 13 lutego 2015

Malezja. Kuala Lumpur

Jest kilka takich rzeczy na świecie – budowli, zabytków, świątyń, starożytnych miast, pięknych plaż, gęstych i mrocznych lasów czy dżungli, pustyń, raf koralowych, jezior i tak można by wymieniać – znanych większości osób z obrazków w TV, książkek czy internetu. Rzeczy, które często lądują na czyiś tzw. „bucket list” – listach rzeczy do zobaczenia, zrobienia, zasmakowania póki jeszcze można, póki się jeszcze żyje i chce. Kilka z tych marzeń w trakcie tej wycieczki udało mi się już zrealizować – zobaczyłem Angkor Wat czy przejechałem się kultowym transsibem nad jezioro Bajkał. Myśląc o Malezji, na myśl przychodziła mi zawsze tylko jedna rzecz – chciałbym kiedyś stanąć u stóp Petronas Towers i poczuć się przytłoczony ogromem tej znanej na całym świecie budowli. Jak sobie wymarzyłem, tak zrobiłem :)

Kiedy koło południa wsiadaliśmy w Tanah Rata w Cameron Highlands w autobus do Kuala Lumpur w mieście wciąż padał deszcz – nieprzerwanie od ponad dwóch dni. Kiedy kilka godzin później wysiadaliśmy z autobusu w stolicy Malezji przeklęty deszcz dalej siąpił z nieba. Na szczęście po zjechaniu w niziny i jakieś 200km niżej na południe temperatura zrobiła się znośniejsza i można było na powrót schować do plecaka bluzę i założyć coraz bardziej zniszczone już sandały i brodzić prawie boso po ulicznych kałużach. O wiele lepiej znoszę deszcz kiedy ciepło. Choć nadal i tak go nie znoszę, zaraz obok wiatru, śniegu i zimna :) Właściwie dopuszczam tylko bytowanie w bezwietrzny, bezchmurny, suchy, słoneczny i ciepły dzień. Zdecydowanie w złym miejscu na świecie się chyba urodziłem. 

Ale wracając do tematu. Jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się w trójkę na przechadzkę, żeby zobaczyć to po co miliony innych turystów przyjeżdżają tutaj rokrocznie. W trakcie spaceru przez miasto z hostelu w kierunku słynnych wież co jakiś czas spomiędzy miejskiej zabudowy w wąskich przesmykach ukazywały się na chwilę oświetlone czubki Petronas’ów mamiąc swoim widokiem i obiecując więcej cudów dla wytrwałych piechurów. Z każdym krokiem, który zbliżał mnie do wież myślałem głównie o nich, o tym jak zawsze chciałem je zobaczyć i jak zaraz dopnę swego. Czy faktycznie poczuję się przytłoczony ich ogromem, czy rzeczywiście rozdziawię papę w zachwycie nad tym cudem architektury i inżynierii budowlanej? W końcu to 452m, najwyższy budynek swego czasu na świecie u progu XX i XXIw. – nie w kij dmuchał jak to mawiają. Jeszcze jedna uliczka, kolejne skrzyżowanie, jakiś plac z drzewami przed kolejnym biurowcem i nagle ni z stąd ni zowąd, nawet nie zauważyłem kiedy, dreptałem obok jednej z wież. Dopiero jak wyszliśmy na główny plac z fontannami i setkami turystów szukającymi najlepszego ujęcia do fotki, można było zadrzeć głowę i zobaczyć w całej okazałości słynne na cały świat bliźniacze wieże Petronas. 

Petronas Twin Towers

Czy mnie przytłoczyły swoim ogromem, powaliły na kolana i zafundowały opad szczeny do ziemi? Bez przesady, to w końcu nie jurta na mongolskim stepie mijana w cwale na koniu :) Ale wrażenie faktycznie zrobiły. Trochę pokręciliśmy się przy budynkach, trochę po wielkim centrum handlowym zlokalizowanym na parterze i kilku pierwszych piętrach łącznika między wieżami i po kilku tygodniach w dżungli, na polach herbacianych i jakiś jaskiniach pierwotnych ludzi kosztowaliśmy świątecznej atmosfery tak typowej dla zachodniego świata – shopping w centrach handlowych przystrojonych sztucznymi choinkami, mikołajami, wielkimi paczkami prezentów, wszędobylskimi reklamami z wyprzedażami wszystkiego i świątecznymi melodiami dobywającymi się z głośników. I niczym się to nie różniło od tego jak to wygląda w Europie i Stanach. Z mało ciekawych ciekawostek ;) w sklepie z zegarkami miałem okazję zobaczyć jak do tej pory najdroższy zegarek w moim życiu - czasomierz Franck'a Muller'a za bagatela prawie 4,5 miliona złotych(!). Kto bogatemu zabroni :) A wrażenie widoku samych wieżowców może byłoby jeszcze większe gdyby wjechać na górę albo chociaż na pomost łączący obie wieże na wysokości 170m, niestety cena okazała się trochę zaporowa i musiałem się obejść smakiem. Chociaż z drugiej strony dużo chyba nie straciłem. Wydaje mi się, że na górę takich budynków warto wjeżdżać jeśli jest okazja do podziwiania fajnych widoków w dole. Niestety Kuala Lumpur nie należy do pięknych miast, a co za tym idzie słono opłacone widoki nie zapierałyby chyba tchu w piersiach. Do dziś trochę żałuję, że kiedy w 2008r. będąc z Kasią w Szanghaju nie skorzystaliśmy z możliwości wjazdu na jeszcze wyższy budynek, bo 492 metrowy Shanghai World Financial Centre (słynny otwieracz do butelek :)), z którego widok mógłby faktycznie być spektakularny zważywszy na całą mnogość sąsiadujących drapaczy chmur. Niestety również wtedy skutecznie z tego pomysłu wyleczyła nas cena, jeszcze wyższa zresztą niż w przypadku Petronas’ów.
Wracając jednak do KL (skrót na stolicę Malezji używany w języku potocznym przez większość turystów i przyjezdnych) i jego wizytówkę, spotkała mnie tam bardzo miła sytuacja potwierdzająca moje wcześniejsze wnioski nt. Malajów i ich ogromnej życzliwości dla innych ludzi. Kiedy stałem sobie pod wielką choiną świąteczną podeszły do mnie 3 młode dziewczyny przyodziane w hidżaby i wręczyły małą czekoladkę życząc przy okazji wszystkiego dobrego. Ot tak, bez zbędnych pytań i czczego gadania, po prostu z dobrego serca z uśmiechem od ucha do ucha. 

Czekoladka z życzeniami od przemiłych Malajek

Od razu sprostuje – nie żebym ja był jakiś wyjątkowy i tylko mnie spotkał ten zaszczyt, bo dziewczyny widać, że specjalnie przyszykowały prezenty i wręczały również innym ludziom. Ale strasznie miła sprawa. Bez wątpienia Malajowie zrobili na mnie wrażenie najsympatyczniejszych ludzi jakich miałem okazję do tej pory poznać. No może dzierżą palmę pierwszeństwa z Mongołami zamieszkującymi głębokie stepy.
W KL przyszło mi również spędzić święta Bożego Narodzenia. I tym bardziej cieszę się, że spotkałem na swojej drodze Ewelinę i Piotra, którzy nie dość, że są Polakami i wiedzą o co w tym wszystkim chodzi to jeszcze się okazało, że Piotr ma kuzynkę, która mieszka w stolicy Malezji i z kilkoma znajomymi wynajmuje mieszkanie. Wiele nie myśląc zaimprowizowaliśmy wespół świąteczną wieczerzę z pierogami z nadzieniem grzybowym i domowej roboty sangrią (najpierw wypomniałem Piotrowi, że popsuł wino ale ostatecznie odwalił kawał dobrej roboty :)). Niestety tylko tyle – nie udało się znaleźć w żadnym sklepie buraków czy choćby barszczu instant, żadnej kapusty i innych tradycyjnych polskich składników. Ale i tak było to wiele więcej niż się jeszcze kilka tygodni wcześniej spodziewałem, oczekując, że tegoroczne święta spędzę samotnie gdzieś w jakimś hostelu. Na szczęście, jak to w takich sytuacjach nierzadko bywa i już miałem okazję się przekonać, ktoś lub coś na górze tak zadział, że wszystko ułożyło się tak żeby było dobrze. Było dużo jedzenia, picia i rozmów do późnej nocy w gronie osób z całego świata – Amerykaninem, który stworzył ruch rozpoznawany na świecie przez jak szacuje 200 milionów ludzi, Marokanką, Jemeńczykiem, ludźmi z Arabii Saudyjskiej, Sudanu czy Australii, pracownikami organizacji pozarządowych, korporacji czy bezrobotnymi. Owszem, było może trochę smutno, że bez rodziny i najbliższych, ale ostatecznie nie mam na co narzekać. Było fajnie.

Jak widać jednak nie było tak smutno ;)


Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:

Petronas Tripple Towers ;)




Wieża TV (?) w drodze do Petronasów


Kuala Lumpur - tradycja i nowoczesność


Biedna strona KL (bezdomny myje się w jakimś rynsztoku)

Chińska świątynia

Uliczka w China Town

Hinduska świątynia


Streets of KL

Widok z hostelowego tarasu na ulicę China Town



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz