poniedziałek, 9 marca 2015

Malezja. Melakka

Nieduże kolonialne miasto nad cieśniną Malakka mniej więcej w połowie drogi między KL a Singapurem stanowiło mój ostatni przystanek w Malezji przed opuszczeniem kraju i wjazdem właśnie do super-hiper mega nowoczesnego, szklano-stalowego (a jednocześnie zadziwiająco bardzo zielonego), drogiego jak jasna cholera Singapuru. W sumie to ani o nim nigdy wcześniej nie słyszałem, ani nawet już po przeczytaniu co nieco na jego temat, miasto nie kusiło jakoś bardzo wyjątkowo zachęcając do odwiedzin. Owszem, coś tam znalazłem, że przypomina nieco Georgetown i że ma starówkę wpisaną na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Że można tu chwilę odpocząć nie robiąc nic przez kilka dni, zachodząc od czasu do czasu na kawę lub herbatę do jednej z knajpek zlokalizowanych przy nadrzecznej promenadzie. Z drugiej strony jest, jak zwykle gwarne, Chinatown gdzie można się wybrać na zakupy. Że wreszcie można zobaczyć jedyne w swoim rodzaju „pluszowe rydwany” z Melaki. Stwierdziłem, że skoro czas mnie nigdzie nie goni, a do tego miasto jest po drodze to czemu nie zajrzeć. Tym bardziej, że zaintrygowały mnie te „rydwany”. I tak kolejne 4 dni, moje niestety ostatnie w Malezji, spędziłem w nadmorskim mieście Melakka.

Taka Melakka

Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie przyciągnął wraz ze mną do miasta deszczu. Jak tylko nasz autobus wjechał na dworzec zaczęło lać i nie przestało przez następne kilka godzin. Pech chciał, że sami o tym wcześniej nie wiedząc przyjechaliśmy do miasta w dniu, kiedy w centrum Chinatown odbywa się coś na kształt naszego gdańskiego Jarmarku św. Dominika (choć na wyraźnie mniejszą skalę). Setki straganów z 1001 mniej lub bardziej przydatnych drobiazgów i dziesiątki garkuchni obleganych przez tysiące turystów z i spoza Malezji. To znaczy w sumie nawet fajnie, że trafiliśmy na taką atrakcję (dzięki Bogu, że to nie w Chinach, choć w Chinatown), natomiast pech polegał na tym, że wszystkie noclegownie w promieniu kilku kilometrów od centrum miasta były pozajmowane. Nigdzie nie dało się szpilki wcisnąć. Chodziliśmy więc jak zmoknięte kury od drzwi do drzwi hostelowych odprawiani każdorazowo z kwitkiem. W końcu chyba po grubo ponad godzinie przemoczeni do szpiku kości, nieźle zrezygnowani i trochę przestraszeni, że najbliższą noc przyjdzie nam spędzić pod mostem wśród bezdomnych autochtonów, udało nam się znaleźć jeden hostel z ostatnimi trzema wolnymi łóżkami. Trochę się nagimnastykowaliśmy z właścicielem (albo zawiadowcą) tego bałaganu, który okazał się być chyba niezbyt wielkim miłośnikiem Polaków delikatnie pisząc (na wieść o tym skąd jesteśmy przeżegnał się i coś tam zamruczał niemiło pod nosem a i później nie był dla nas gładki w obyciu) ale w końcu lepszy suchy kąt u jakiegoś brytola-nacjonalisty niż mokry rynsztok w ciemnym zaułku ;) Następnego dnia na szczęście wszystkie hostele nagle okazały się puste i przenieśliśmy się do innej taniej nory z miłym i uśmiechniętym i chyba nie mającym nic przeciwko Polakom muzułmaninem. I ciekawe jak to się ma do tej całej nagonki na świat muzułmański w mediach, do wojny cywilizacji zachodniej z bliskowschodnią? My dobrzy – oni źli. A tu proszę – zupełnie na odwrót. Od dawna twierdzę, że telewizja kłamie, a od niedawna mogę stwierdzić, że podróże jednak kształcą. Więc proponuje sprzedać to pudło oblegające centralny punkt każdego domu karmiące nas nieprzerwanie jakąś łatwostrawną papką robiącą nam z mózgów galaretę, zaś zaoszczędzone ze sprzedaży i na abonamencie pieniądze (bo chyba wszyscy płacą, prawda? ;)) wydać na podróż, poznawanie świata, ludzi, kultur, prawdziwego życia. A że ominie nas Cichopek na lodzie – cóż, nie można mieć wszystkiego, ale dam sobie rękę uciąć, że za miesiąc nie będę pamiętał co za figury Cichomroczki odstawiały na lodzie (bo i kogo to tak naprawdę obchodzi) natomiast takiego Atifa, jego kolegów z włoskiej knajpki w Georgetown i lekcje gotowania zapamiętam na bardzo długo i coś ciekawego być może z tego wyniosę.

Ale to tak na marginesie. Wracając jednak do Melaki, ścisłe centrum starego miasta udało się obejść w parę godzin, zaglądając przy tym do każdego sklepiku i kramu, zarzucając okiem w świątynne zakamarki i zatrzymując się od czasu do czasu na kokosowe lody bądź mojego ulubionego ais kacang'a (więcej o nim tutaj). W sumie nic nowego po takim Georgetown czy Ipoh. Szczęśliwie, jak wspomniałem wcześniej, zupełnym przypadkiem trafiliśmy do miasta w czasie kiedy odbywał się w nim targ, na którym na jednym ze straganów z jedzeniem można było zobaczyć m.in. taką to ciekawostkę:

Film o facecie obierającym kokosa
(dzięki uprzejmości www.wszedzie.com)

Nie powiem, interesujące widowisko :) Plus oczywiście cała masa innych frykasów na ciepło i zimno, słodko, gorzko i kwaśno, z których każdy może wybrać dla swojego podniebienia coś pysznego. Aż do następnej garkuchni i kolejnej przekąski.

Poza tym w mieście miejsce miało również jakieś święto czy obrządek, któremu towarzyszyła procesja z mnóstwem ludzi, przebierańców i przede wszystkim jakiś samokatujących się szamanów. Kiedy spacerowaliśmy sobie spokojnie ulicami Chinatown nagle naszych uszu dobiegły z daleka rytmiczne dźwięki bębnów. Z każdą chwilą muzyka się przybliżała, aż wreszcie ujrzeliśmy wielką tłuszczę ludzi ciągnącą ulicami centrum miasta. Na przedzie jacyś przebierańcy, po nich muzykanci, część na samochodach, większość na własnych nogach, inni niosący coś na kształt zamkniętych, małych lektyk wyglądających trochę jak małe grobowce przyozdobione ornamentami dziwnych i strasznych stworów nie z tego świata, a w tym wszystkim główni bohaterowie – wspomniani „szamani” – otoczeni wianuszkiem pomagierów, medyków i zwykłych ludzi, „przyozdobieni” powbijanymi w ciało na rękach i twarzy małymi i większymi szpikulcami i z sączącą się tu i ówdzie krwią. Zaintrygowani dołączyliśmy do procesji i trafiając za nią ostatecznie do jednej z restauracji gdzie na pątników czekał już mały ołtarzyk, przy którym widowisko nabrało jeszcze rumieńców. Szamani, wprawieni w trans – tak przynajmniej to wyglądało patrząc na człowieka z wywróconymi gałkami ocznymi i kołyszącego się na boki jak kobra szykująca się do ataku – zaczęli się okładać jakimiś narzędziami tortur po plecach i wbijać kolejne igły w swoje umęczone ciała. Całość, przy akompaniamencie niezrozumiałych dla nas modłów i ogólnej wrzawy, trwała może dobrze ponad pół godziny, po której jeden szaman chyba wymiękł, a drugi siedział na krześle i wyglądał jak przestraszony jeżozwierz po ciężkiej walce z drapieżnikiem, okaleczony i nie panujący nad drgawkami własnych kończyn. Nie wiem co stało się dalej z pątnikami, podobno procesja miała iść dalej do kolejnego przystanku kaźni, bo wyszliśmy z knajpy i z lekka oszołomieni poszliśmy na dalsze zwiedzanie miasta. Nie wiem niestety czego ta cała rzecz się tyczyła, jaka była jej geneza, co było okazją do tego obrządku i dlaczego ci ludzie się tak katowali, wiem natomiast, że „atrakcja” była nietuzinkowa. Często sobie myślałem, że chciałbym uczestniczyć kiedyś w procesji z okazji Wielkiej Nocy np. na takich Filipinach zważywszy właśnie na dość „krwiste i szalone” jej obchody, a tu proszę, zupełnym przypadkiem coś podobnego miałem okazję podziwiać w Malezji.
Nie powiem, kolejne interesujące widowisko :) Niestety nie mam żadnych zdjęć z tego spektaklu bo raz, że było pełno ludzi i nie mogłem (i nie chciałem na bezczela) się przeciskać przez utworzony przez nich wokół pątników kordon, a dwa, że było za ciemno i żadne zdjęcie nie wyszło jak powinno.

Przebierańcy w Melace


Spacerując po mieście za dnia oczywiście widziałem jeżdżące po ulicach czy stojące na poboczach i chodnikach w oczekiwaniu na klientów riksze i ich młodych, dziarskich kierowców. Riksze, czyli zwykłe rowery z doczepionymi doń po lewej stronie do tylnego koła przyczepkami do przewozu osób, dodajmy bardzo nietypowe bo wystrojone nie mniej kunsztownie niż brazylijskie tancerki upiększające słynny karnawał w Rio. Jednak dopiero kiedy słońce chowało się za horyzont i zapadał zmrok owe, owszem wystrojone ale jednak zwykłe riksze, przeistaczały się w prawdziwe rydwany ognia. Pstryknięcie przełącznika zapalało miliony lampek i nagle zwykły rowerzysta na swoim wehikule zamieniał się w człowieka Dynamo z klasyku ze Schwarzenegger'em z 1987r. pt. „Uciekinier”. I to pełną gębą bo – jak może niektórzy pamiętają, Dynamo w pogoni za Arnoldem w filmie towarzyszył Rajd Walkirii Wagnera (chyba dobrze pamiętam) – zaś tutaj może trochę mniej patetycznie ale za to bardziej na czasie, cyklistom ciężką orkę umilała (albo turystom, a sami cykliści nie mogli jej zdzierżyć, tak też mogło być) głośna papka disco-popowo-dancowa zapuszczana z odtwarzaczy MP3, dobywająca się z wielkich kolumn umocowanych z tyłu rydwanu pod siedziskiem pasażerów. Gdyby całość jeszcze zionęła ogniem albo strzelała dookoła sztucznymi ogniami byłby ubaw po pachy i widowisko na 102 fajerki :) Ale i bez tego pluszowe rydwany z Melaki robią ciekawe wrażenie. Człowiek Dynamo a la Hello Kitty gnający ciemną ulicą z „Waiting for tonight” Jennifer Lopez na ustach – niesamowite widowisko :) 

W oczekiwaniu na Schwarzenegger'a ;)

Kicz i tandeta ale oryginalności pomysłowi nie można odmówić

Jak widać pobyt w Melace obfitował w interesujące widowiska, jedne poważniejsze, inne nieco śmieszne ale chyba wszystkie warte odwiedzenia miasta i każdego spędzonego tam dnia. Niestety czas gonił i kolejny kraj majaczył już daleko na horyzoncie więc po 4 dniach po raz ostatni spakowałem w Malezji swój plecak i po miesiącu od wjazdu od północy opuściłem ten kraj południową bramą do Singapuru. Ale to na pewno nie było moje ostatnie słowo i jeszcze, jestem tego pewny, do Malezji wrócę. W końcu nawet nie tknąłem wyspiarskiej jego części i sławetnego Borneo, o których jak Bóg da kiedyś tu lub gdzie indziej coś napiszę.

Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:

Nadrzeczna zabudowa miasta

Tramwaj wodny




Stare/nowe miasto

Pluszowe rydwany z Melakki



Pozdrawiamy z Melakki :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz