poniedziałek, 2 lutego 2015

U źródeł herbaty

„…Stoi i sapie, dyszy i dmucha,
Żar z rozgrzanego jej brzucha bucha:
Uch – jak gorąco!
Puff – jak gorąco!...”

…a dupa, nie tym razem :) Skończyło się ciepełko, słonko prażące niemiłosiernie dzień w dzień, upalne noce i temperatury za dnia, w których można smażyć jajca na ulicy. Ostatnie ponad dwa miesiące mile mnie rozpieściły. W końcu miałem swoje dłuuugie i ciepłe lato, którego tak mi zawsze brakowało w Polsce. Ale nieee…byłoby za dobrze jakby się to nie skończyło. Niestety kolejne prawie sześć dni spędziłem w zgoła innych warunkach, do których bardziej pasuje inny wierszyk naszego wielkiego bajkopisarza:
„W ostry mróz chłopek wiózł,
Z lasu chrust na wozie,
Skrzypi coś, oś nie oś,
Trzaska chrust na mrozie…”

No może trochę przesadzam. A nawet nie trochę, a bardzo :) Mrozu Bogu dzięki nie uświadczysz w Malezji. Ale temperatury niższe niż 30 stopni i owszem. Niestety, ku mojemu ogromnemu niepocieszeniu. Na sześć dni musiałem się pozbyć lekkich lnianych spodni, sandały schować pod łóżko a w ich miejsce przywdziać pełne buty i skarpety oraz narzucić bluzę z długim rękawem podbitą polarkiem. I tak okutany przebiedować najbliższe kilka dni. Nie było łatwo, szczególnie kiedy temperatura spadała do 15 stopni, ale dałem radę. Na szczęście widoki wynagrodziły mi ten ciężki czas spędzony w Cameron Highlands.

'Mroźny' dzień na plantacji herby w Cameron Highlands

Myślę, że zdecydowanie można by się pokusić o nazwanie tego regionu Malezji biegunem zimna tego kraju. Położony na wysokości od 1100 do 1600 metrów nad poziomem morza ze średnimi temperaturami rzędu 18 stopni i średnimi opadami deszczu rzędu 2600mm/rok zdecydowanie odbiega klimatycznie od tego czego do tej pory doświadczyłem w tej części Azji. Mało tego, nie dość, że zimno to jeszcze przez większość pobytu padał deszcz. Też charakterystyczny dla tego regionu. Były takie dni, że hostel opuszczałem tylko, żeby skoczyć do pobliskiej knajpki na obiad i zaraz wracałem w te pędy z powrotem grzać się przy gorącej herbacie.
 
W kawiarni przyplantacyjnej
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)
A skoro o herbacie mowa…Cameron Highlands jest głównym źródłem tego napoju dla całej Malezji. Jak okiem sięgnąć widać kilometry kwadratowe wzgórz pokrytych krzakami herbacianymi tworzące dziesiątki planacji rozsianych po całym regionie. Niektóre, te najokazalsze, najładniejsze oddalone o kilkanaście/dziesiąt kilometrów od głównej bazy turystyczno-noclegowej regionu – nieciekawego miasta Tanah Rata. Zresztą zdecydowana większość miejscowości, a w zasadzie chyba wszystkie, nie stanowią atrakcji samych w sobie – brzydkie, upstrzone komunistycznymi budynkami-klockami pobudowanymi bez ładu i składu, szpecącymi krajobraz. Ale wystarczy wskoczyć na pakę pick-up’a złapanego na stopa (zawsze o tym marzyłem :)) i zabrać się z kierowcą na jedną z plantacji żeby zobaczyć takie widoki:

BOH Tea plantation w Cameron Highlands




Ew. można się wybrać na rzeczone plantacje jednym z kilku szlaków trekkingowych przez okoliczne dżungle. I nie byłbym sobą gdybym nie skorzystał z takiej możliwości. Wraz ze znanymi już Eweliną i Piotrem :) wybraliśmy się jednym z owych szlaków na „przechadzkę” w celu dotarcia do jednej z plantacji. Niestety wstyd się przyznać ale dżungla nas pokonała i po kilku godzinach, kiedy ścieżka zamieniła się ostatecznie w osuwające się w gęste odmęty nieprzeniknionej dżungli błotne ścieżynki, a powalone co chwila drzewa i napierające z każdej strony chaszcze i krzaczory skutecznie uniemożliwiły dalszą wędrówkę, musieliśmy się poddać i przez czyjeś pole kapusty salwować się ucieczką do cywilizacji i sprawdzonych dobrych metod dotarcia do celu, czyli łapania stopa z ulicy :)

Ucieczka przez pole kapusty ;)


Marzenia trzeba spełniać :)
A żeby nie było, że takie z nas pierdoły i przestraszyliśmy się gęstych krzaków to napiszę, że tutejsza dżungla pochłonęła już, przynajmniej jedno, życie ludzkie (a przynajmniej tak się zakłada). W 1967 roku właśnie w tych rejonach zaginął i nigdy się nie odnalazł niejaki Jim Thompson. Amerykański biznesmen znany z rewitalizacji, a wręcz uratowania od całkowitego wymarcia, gałęzi przemysłu wytwarzania tajskiego jedwabiu. Na czym zbił obrzydliwie wielkie pieniądze i został jednym z najbardziej znanych amerykanów żyjących wówczas w Azji. Tzn. zagadka zaginięcia Jima do dzisiaj nie została wyjaśniona więc pisanie o zabójczej dżungli może jest przesadzone, może Thompson po prostu zaaranżował śmierć i uciekł od świata w jakąś samotnię z dala od ludzi, a może faktycznie gdzieś utknął w gęstych krzakach i zmarł z głodu i…wyziębienia jak temperatury spadły do 15 stopni. Tak czy siak z dżunglą w Cameron Highlands (i innymi dżunglami podejrzewam też) nie ma przelewek :)
Mroczna dżungla ;)

Wespół z wielkimi plantacjami herby w rejonie uprawia się również np. truskawki. Niestety uprawy nie wyglądają tak okazale jak krzaki herbaty ot brzydkie szklarnie rozsiane po brzydkich miejscowościach gdzie rosną wcale nie takie dobre i kosmicznie drogie truskawki. Przynajmniej z perspektywy Polaka :).
Z bardzo fajnych rzeczy, które chciałem zobaczyć w tym regionie jest również tzw. mossy forest czyli las mglisty. Las charakterystyczny dla strefy międzyzwrotnikowej na obszarach górskich, gdzie stale zachodzi kondensacja pary wodnej – tak po naukowemu. A po ludzku (mojemu) niesamowity mroczny, ponury las żywcem wyjęty z jakiegoś horroru o zombie żyjących na zapomnianym przez Boga mrocznym, zarośniętym cmentarzu. Drzewa pokryte w całości mchami, gęsto ścielące się paprocie, głucha cisza bo nie żyją tam w zasadzie żadne zwierzęta większe od żab i węży i utrzymujące się nisko mgły muszą naprawdę robić niesamowite, trochę upiorne wrażenie. Niestety z racji praktycznie codziennie padającego non stop deszczu nie było mi dane tam się wybrać. Przynajmniej jest powód, żeby kiedyś wrócić.

Wreszcie do zobaczenia w Cameron Highlands jest również inna ciekawostka – raflezja (bądź bukietnica) Arnolda czyli największy kwiat świata o średnicy płatków dochodzących do 1 metra i wadze nawet 10 kg i…wydzielający zapach gnijącej padliny. Mmmm… Niestety kwiat kwitnie tylko przez ok. 5 dni raz na kilka lat i niestety w czasie kiedy akurat tam byłem w agencjach turystycznych powiedziano mi, że w tej chwili akurat żaden z kwiatów (w lokalizacjach znanych przewodnikom przynajmniej) nie kwitnie. Zresztą nawet jeśli by kwitł to i tak nie wiem czy bym się wybrał bo jak pisałem wciąż padało, a wycieczka żeby je zobaczyć kosztowała niemało. Można rzecz jasna wybrać się bez przewodnika ale prawdopodobieństwo, że w wielkiej dżungli zwrotnikowej znajdziesz nawet największy kwiat świata jest raczej mizerne.

PS. Wierszyki we wstępie oczywiście autorstwa Juliana Tuwima.

Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć (tym razem nie wszystkie mojego autorstwa, część dzięki uprzejmości zacnej dwójki z bloga www.wszedzie.com):

BOH Tea plantation w Cameron Highlands
 








Herbaciany krzak
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)


Ekipa wszędzie.com i BenQ

(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

Takie tam wygłupy :)
(zdjęcie dzięki uprzejmości www.wszedzie.com, obróbka - benq)

2 komentarze:

  1. Świetnie słowem operujesz, kapitalne opisy!
    Czy w mossy forest aby nie jest tak, że Żadne zwierzęta tam nie żyją? Skąd informacje o żabach i wężach? Przeoczyłam coś może? A może zombie po prostu nie wszystko jeszcze zjadły :)
    E.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, pamiętam jak mówili w agencji turystycznej, że w lesie nic nie żyje. Ale w necie z kolei poczytałem trochę i piszą, że w tego typu lasach żyją jakieś małe zwierza. Nie chciałem już pisać, że zupełnie martwy jest bo nikt by nie uwierzył ;) Tak czy siak z pewnością jest trochę upiorny..jak te zombie tam żyjące :)
      Dzięki za dobre słowo....ale i tak nie wierzę, że to jest świetne ;)
      Pozdr

      Usuń