czwartek, 25 września 2014

Mongolia

Jeśli mieliśmy dotrzeć na rubieże cywilizacji – i jeśli w ogóle cywilizacja jeszcze jakieś rubieże ma – to właśnie w Mongolii je osiągnęliśmy.

Ułan Bator, tak jak się spodziewałem, okazał się wyjątkowo brzydkim miastem. Nie widziałem większości państwowych stolic, nawet dużej ich części, ale chyba się bardzo z prawdą nie minę jeśli napiszę, że to zapewne jedno z mniej urokliwych miast stołecznych na świecie. Rozpoczęte i niedokończone wysokie konstrukcje budynków tuż przy centralnym placu miasta, szare i brudne elewacje większości (prawie wszystkich w zasadzie) budynków, błotniste grzęzawiska zamiast ulic i chodników zaledwie 2km od ścisłego centrum, a do tego wszystkiego kompletny chaos i jazgot na ulicach. Nie mam pojęcia po co w takich miastach stanowione są przepisy kodeksu drogowego czy sygnalizacja świetlna skoro kompletnie nikt się do nich nie stosuje. Piesi przechodzący na zielonym i wjeżdżający i rozganiający ich (w tym nas) samochód, a tuż obok przyglądający się błogo temu wszystkiemu gliniarz z drogówki. Auta zajeżdżające sobie wzajemnie drogę, wymuszające pierwszeństwo gdzie tylko się da. I wszyscy notorycznie z wciśniętymi ogłuszającymi klaksonami – i ci co zajeżdżają i ci, którym zajeżdżają. W tym wszystkim piesi czmychający – a jakże, na czerwonym – przez ulicę, lawirujący między jadącymi autami. Totalna degrengolada. Jeśli wszechświat wyłonił się z chaosu to chyba w Ułan Bator było jego centrum. Bogu dzięki Mongolia to nie Ułan Bator. Zgodnie z tym co sugerują wszystkie przewodniki oraz co da się wyczytać z wpisów osób, które już Mongolię odwiedziły, nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do informacji turystycznej oraz kilku hosteli w poszukiwaniu wycieczek po kraju. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na 4-dniowy wyjazd obejmujący dawną stolicę imperium – Karakorum i klasztor Erdene Zuu, park narodowy Orkhon z urokliwym wodospadem oraz wizytę na pustyni mini-Gobi. Do tego godzinna przejażdżka na koniach w parku oraz na wielbłądach na pustyni. Wszystko w pakiecie all-inclusive z trzema posiłkami i ruskim łazikiem z kierowco-kucharzem, który nas po tych rubieżach woził, karmił i umilał czas. Całość za niebagatelną kwotę (i tak stargowaną o ponad 10%) 220 dolców za osobę. I gdyby nie ten ostatni szczegół to byłaby pełnia szczęścia. Czytając blogi wiedziałem, że można takie wycieczki zorganizować już od $20-25 za osobę/dzień, trzeba tylko wiedzieć gdzie szukać i mieć trochę szczęścia. Niestety my nie wiedzieliśmy gdzie i nie mieliśmy szczęścia poznać kogoś kto by wiedział. W związku z czym musieliśmy trochę okroić nasze oczekiwania w stosunku do tego co chcemy zobaczyć i zamiast powiedzmy 10-12 dni zadowolić się 4-ma. Tak więc przełknęliśmy tę niestrawną pigułę i ruszyliśmy, w towarzystwie dwóch nowo poznanych w hostelu Australijczyków – Lucas’a i Scott’a – zdobywać dziki wschód.
Już sam wyjazd poza stolicę okazał się nie lada przygodą kiedy zobaczyliśmy po jakich drogach przyjdzie nam jeździć. Mimo, że asfaltowa główna przelotówka do i ze stolicy, bardziej przypominała podrzędną dróżkę w jakiś Trąbkach Wielkich (nie ujmując Trąbkom) po przejściu powodzi. Właściwie więcej tego asfaltu tam brakowało niż faktycznie go wokół dziur pozostało. Zresztą po jakiś 400km zjechaliśmy z tej „autostrady” na tereny nie tknięte ręką urbanisty-drogowca gdzie się jeździ jak się komu żywnie podoba i na co samochód i umiejętności kierowcy pozwalają. Nam samochód i umiejętności kierowcy na szczęście pozwalały na wiele, więc nie brakowało sytuacji kiedy w samochodzie nogi nagle znalazły się wyżej niż głowa albo ktoś z prawej strony auta wylądował nagle w nogach osoby po lewej stronie. Sama jazda po takich bezdrożach była już atrakcją samą w sobie. Co prawda po czterech dniach takiej mordęgi strasznie męczącą ale wciąż atrakcją.


Mongolskie drogi

Yak minął dzień?


Pierwszy dzień upłynął pod znakiem zwiedzania. Późnym popołudniem obejrzeliśmy świątynię Erdene Zuu w Karakorum. Ciekawy był widok mnichów siedzących w jednym z budynków i odprawiających jakieś modły nad miskami z żarciem. Widok żywcem wyjęty z klasztorów buddyjskich w Nepalu. Kasię najbardziej chyba urzekły małe mongolskie brzdące biegające wokół klasztoru. I faktycznie, dzieci w Mongolii są z reguły urokliwe. Niestety jakoś niezbyt ładnie się starzeją.


Stolica imprerium Chyngis - Chana - Karakorum

Erdene Zuu Monastery - Karakorum

Piękne detale w Karakorum

Erdene Zuu Monastery - Karakorum

Erdene Zuu Monastery - Karakorum

Erdene Zuu Monastery - Karakorum
Stolica imprerium Chyngis - Chana - Karakorum

Wejście do klasztoru Erdene Zuu - Karakorum

Mongolskie dzieci przed wejściem do "restauracji"

Dziewczynka ogląda nasze wspólne zdjęcia
Erdene Zuu Monastery - Karakorum

Po noclegu w tradycyjnej jurcie u kobiety prowadzącej guesthouse i wynajmującej u siebie na posesji cztery jurty, na drugi dzień ruszyliśmy w kierunku parku Orkhon znanego ze znajdującego się tu wodospadu. Po drodze kierowca zorganizował postój na biwak i lunch nad brzegiem małej rzeki. Mimo, że woda miała na moje oko może z 5 stopni nie przeszkodziło to Kasi zanurzyć się tam kilka razy po samą szyję. Również Lucas skorzystał z kąpieli. Ja zdołałem jedynie zanurzyć nogi po kolana na jakieś 5 sekund i niemiłosiernym wrzaskiem wystraszyłem wszystkie okoliczne stworzenia.

Piknik nad brzegiem rzeki

Piknik nad brzegiem rzeki

Piknik nad brzegiem rzeki

Kąpiel w czystej i nie tak chłodnej rzece



Po południu dojechaliśmy do kolejnego kampingu z jurtami i udaliśmy się na podziwianie wodospadu. Fajne, urokliwe miejsce ale szału nie robi. Za to pełen szał był jak pod wieczór zrobiliśmy sobie ponad godzinną przejażdżkę konną. Bałem się trochę, że skończy się to jazdą na sznurku wokół ogrodzenia, szczególnie w przypadku osób, które nigdy na koniu nie siedziały, ale na szczęście nie. Mongołowie się w takie ceregiele nie bawią i od razu zabrali nas w teren. Nim się obejrzeliśmy chłopaki z Australii galopowali już w siodłach przed siebie. Ale akurat dla nich nie był to chleb powszedni. Dwa miesiące wcześniej przez cztery dni przemierzali w siodłach Kirgistan. Kasia trochę się obawiała więc zdecydowała się pozostawić swojego konia przywiązanego do konia przewodnika. Ja natomiast pozwoliłem sobie na odrobinę szaleństwa i po 5 minutach już kłusowałem z chłopakami po stepach. I muszę przyznać, że cholernie mi się spodobało. Na tyle, że następnym razem w Sasinie szarpnę się na konną przejażdżkę (o ile pozwolą mi wyjechać w okoliczne lasy)


Przystanek gdzieś na trasie i zabawa z naszym kierowcą :)


W drodze do wodospadu


Widok na wodospad z pobliskich skał

Orkhon Valley

Nasze konie już na nas czekają

Tuż przed przejażdżką


Trzeciego dnia wycieczki niestety pogoda nie dopisała i po południu zaczęło padać. Ścieżki na stepach zamieniły się w błotną breję co z jednej strony okazało się zbawienne bo przynajmniej wnętrze samochodu z nami w środku nie było całe pokryte pyłem (jak oba dni wcześniej) ale z drugiej nie wróżyło dobrze zwiedzaniu pustyni i jeździe na wielbłądach. I faktycznie z przechadzki po wydmach wyszły nici. Ja również odpuściłem sobie jazdę na wielbłądzie. Kasia i chłopaki okutani w peleryny spróbowali ale chyba było to lekkie rozczarowanie. Całość trwała góra 10 minut. Również jeśli chodzi o samą mini-Gobi to nazwanie tego pustynią jest wg mnie lekką przesadą. Nawet przedrostek „mini” jest na wyrost. Kilka wydm nie wyższych niż 5 metrów i kilka wielbłądów przy jurtach. Więcej wrażeń dostarcza wspinaczka na wydmy w Łebie czy choćby nawet w Sasinie. Szkoda, bo bardzo liczyłem na wieczorną posiadówkę na pustyni z piwkiem w ręku i podziwianie rozgwieżdżonego nieba. Ale chyba mi to nie pisane bo już drugi raz będąc blisko pustyni nie mogłem zrealizować tego małego marzenia. Tak sobie myślę, że może powinienem się wybrać kiedyś do np. Sudanu Południowego albo Somalii, może sprowadziłbym tam niewidziany od wieków deszcz i wspomógł ludność w walce z suszą. Trzeba to przemyśleć.
Czwartego dnia wracając już do hostelu wykorzystaliśmy chwilę bez deszczu i zatrzymaliśmy się jeszcze na pół godziny przy wydmach coby cyknąć kilka fotek. Kasia przy okazji do ujeżdżonych już wcześniej zwierząt dodała krowę (na filmie tego nie widać ale ze 2 metry ujechała).


Mini - Gobi

Po ostatnim noclegu w tradycyjnej jurcie
Na zdjęciu sympatyczny gospodarz, który dbał o nas jak o własną rodzinę



****FILM****




Suma summarum, mimo dość wysokiej ceny jaką zapłaciliśmy nie żałujemy wycieczki. Naprawdę warto zobaczyć Mongolię poza Ułan Bator, obejrzeć na własne oczy jak żyją tutejsi nomadzi przenoszący cały swój dobytek z miejsca na miejsce w poszukiwaniu lepszych pastwisk dla swej trzódki. Jak z jednej strony ciężkie mają życie bez bieżącej wody, bez ogrzewania, z wychodkami gdzieś na polu i najbliższym marnym sklepem oddalonym o kilka godzin jazdy ale z drugiej wolność i otaczająca ich natura im to wynagradza (tak przynajmniej sobie myślę, choć oni zapewne mogą mieć odmienne zdanie).
Naszą przygodę z Mongolią zakończyliśmy 6-go dnia wsiadając do pociągu do Pekinu. Oczywiście przygoda nie byłaby pełna gdyby nie obyło się bez stresu i nerwów czy się uda czy nie. W przeddzień wyjazdu skoczyliśmy jeszcze na dworzec wypytać się o pociągi do Chin i o dziwo mówiąca co nie co po angielsku pani w kasie nam wszystko wyjaśniła. Już wieczorem w hostelu po powrocie z dworca nasz spokój zmącił Lucas, który na stronie kolei mongolskich znalazł nasz pociąg ale odchodzący 20 minut wcześniej niż nam powiedziała baba w kasie. Tak więc na dworcu pojawiliśmy się następnego dnia o w pół do siódmej rano. Oczywiście kasy biletowe były nieczynne. Pociąg miał zaraz odjechać a my bez biletów. Kasia zagadała z konduktorką w jednym z wagonów i okazało się, że można bilet kupić bezpośrednio u konduktora, ale musimy zaczekać bo akurat kogoś kto go może nam sprzedać nie ma. Tak więc nerwówka się przeciągała. W końcu przylazł jakiś gruby Mongoł wziął od nas po 40tyś tugrików, nie dał żadnego biletu ni kwitka i pokazał, że mamy włazić do pociągu. Oczywiście żeby nie było za łatwo, okazało się, że to co wziął starczy tylko na dojazd do granicznego miasta Zamyn-Uud ale nie do Pekinu. Już chcieliśmy wysiadać i zabierać mu nasza kasę ale stwierdziliśmy, że pal to licho, jakoś to będzie. Kierunek się w każdym bądź razie zgadzał. Facet z babką nas zapewniali, że nie ma powodu do nerwów, że wszystko w porządku, że Zamyn-Uud, że Pekin, yes, yes, ok, ok, no stress, ok. Ani trochę nas to niestety nie uspokoiło. Wsadzili nas do jakiegoś nieogrzewanego przedziału, dali pościel, pokazali że możemy sobie spać i wszystko ok, ok. Po kilku godzinach jazdy tajemnicza dwójka przyszła do nas ponownie, baba międzynarodowym gestem wskazała, że chcą kasę i dodała cash, money na wypadek jakbyśmy nie zrozumieli. Tym razem wzięli po 80tyś tugrików na odcinek Zamyn-Uud – Pekin. I znowu: no stress, ok, ok, yes, yes, ok. Że niby wagon, w którym jedziemy jedzie tylko do granicy i tam go odczepiają ale nas przesadzą do innego wagonu i pojedziemy dalej. Tylko gruby Mongoł musi mieć nasze pieniądze bo musi wymienić mongolskie tugriki na chińskie yuany, którymi zapłaci za naszą dalszą podróż. Będąc już na totalnym mongolskim wygwizdowie i tak nie mieliśmy za bardzo wyjścia więc daliśmy resztę kasy z nadzieją, że gruby Mongoł i jego towarzyszka się z nią nie ulotnią na najbliższym przystanku. Na wszelki wypadek postanowiliśmy ich nie spuszczać z oka na kolejnym postoju. Po kilku godzinach Mongoł przyszedł do nas ponownie wskazując gestami, że mamy się zbierać i iść z nim do innego wagonu, co niezwłocznie bez zbędnych pytań uczyniliśmy. Tym razem wagon, w który nas wsadzono – pełny zachodnich turystów – jechał już do Chin. Jednak Mongoł okazał się fair i nie rozpłynął się z pieniędzmi. Biletu jednakowoż wciąż nie mieliśmy, choć coś tam mówił, że niby będziemy go mieć następnego dnia. Tylko po co komu bilet kiedy wysiada już z pociągu? Ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. I faktycznie następnego dnia rano dostaliśmy nasze bilety. Tak czy siak cały ten cyrk wyglądający na grubymi nićmi szyty i kosztujący nas niemało stresu skończył się happy endem (dojechaliśmy do Pekinu). Mało tego – całość kosztowała nas po 120tyś tugrików (ok. 220zł) na głowę – mniej niż powiedziano nam w przeddzień w kasie na dworcu, chyba nawet mniej niż gdybyśmy robili jakieś kombinacje alpejskie i jechali pociągami lokalnymi do i od granicy, a samą granicę przekraczali na stopa (z reguły najtańsza, najdłuższa i najcięższa jeśli chodzi o nerwówkę opcja) nie wspominając o kupowaniu biletów przez pośredników. Po raz kolejny w trakcie naszych wyjazdów okazało się, że warto jednak czasem zaufać ludziom. I nawet gruby Mongoł gdzieś na rubieżach cywilizacji wyciągający Ci z kieszeni ostatnie tugriki jest w istocie dobrym uczynnym druhem.

Na koniec więcej zdjęć oraz linki do youtuba z naszymi filmikami


Starsza Pani i Benio

Zimna woda?

..tylko trochę

Ruski łazik

Ruski łazik

Dzieci w Karakorum

Wnętrze jurty, w której spaliśmy

Okolice Orkhon Valley

Mycie zębów w towarzystwie kóz, owiec i innych zwierzaków

Towarzysze mycia zębów

Nasz ostatni nocleg w jurcie

Pozdrawiamy z pięknej Mongolii



****FILM****



 ****FILM****




A oto kilka zdjęć przedstawiających naszą ewakuację z rubieży cywilizacji


Pociąg Mongolia - Chiny

Granica Mongolia - Chiny i zmiana podwozia

Granica Mongolia - Chiny i zmiana podwozia

5 komentarzy:

  1. Drodzy,
    zaglądm tu do Was, czytam, oglądam, podziwiam i przenosze się na chwilę w inny świat.
    Dziękuję za pisanie Wasze, a Maricie dziękuję za info o tej wspaniałej podróźy :)
    Pozdrawiam serdecznie
    Ewa Osz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki ewa że jesteś z nami to fajne jest że rodzina zawsze gdzieś istnieje i przysięgam ci że w tym roku musimy się spotkać i z kasią i z beniem i ze wszystkimi.
      MW

      Usuń
  2. No. wreszcie. Znam przyczyny braku wpisów, więc to "wreszcie" nie jest żadnym wyrzutem. Widać, że Mongolia jednak zrobiła wrażenie. Być może spodziewaliście się Bóg wie czego, być może pustynia to żadna pustynia (ale podobno Gobi też jest rozczarowująca), być może przejażdżka na wielbłądach to dopiero byłoby TO, ale wyraźnie widać z samego wpisu i ze zdjęć, że było nieźle i - na pewno - będzie co wspominać. Teraz czekamy na wieści i zdjęcia z Chin (mimo, że wiemy, iż byliście strasznie wkurzeni na Chiny i Chińczyków, rozczarowani atmosferą i zmęczeni kłopotami), a dalej ... ???
    Może Wietnam wynagrodzi niedogodności Chin.
    Pozdrawiamy,
    rodzice

    OdpowiedzUsuń
  3. piękne zdjęcia, widać wspaniała podróż :)
    co do jazdy konnej to najwspanialsza rzecz jaką w życiu robiłam więc Na Koń Quanty!!!!

    ściskam i czekam
    ~M

    OdpowiedzUsuń
  4. No wiesz Ben....ja to bym troszkę z mniejszym entuzjazmem podeszła do tego "terenu" w Sasinie ;)))))

    OdpowiedzUsuń