Ukrytym skarbem Kambodży są jej mieszkańcy. Najbiedniejszy
kraj regionu, nie tak tłumnie odwiedzany przez turystów (z wyjątkiem może Angor
Wat) jak jego sąsiedzi nie zdążył jeszcze przesiąknąć turystyczną komerchą
(choć zmierza w tym kierunku w te pędy), a uśmiechy na twarzach jego
mieszkańców i ich przyjazne nastawienie są wciąż naturalne, a nie spowodowane
chęcią wyciągnięcia od turystów kolejnych dolarów. Tym dziwniejsze, że
najlepszy czas w Kambodży spędziłem z zagranicznymi turystami i ekspatami
podróżującymi i żyjącymi w tym kraju. Zresztą pewnie w myśl powiedzenia, że
lubimy to co znamy. A może zwyczajnie nie interesują mnie inne kultury? Tak czy
siak najpierw miałem okazję spędzić miło tydzień czasu w Siem Reap z trzema
współlokatorkami z Niemiec, Brazylii i Polski, zaś przeszło tydzień i jedno
miasto później fajny tydzień w Koh Kong z najdziwniejszą menażerią jaką miałem
okazję kiedykolwiek poznać.
Miasto przy granicy z Tajlandią na obszarze uznawanym do
niedawna za dziki zachód Kambodży stanowi w zasadzie kilku minutowy przystanek
dla nielicznych podróżników udających się południowym przejściem granicznym do
Tajlandii. Jeszcze kilka/kilkanaście lat temu jedynymi odwiedzającymi to
arcynieciekawe miasteczko były dziwne typki spod ciemnej gwiazdy przyjeżdżające
z tajskiego zagłębia rozpusty, sodomy i gomory – miasta Pataya – w poszukiwaniu
jeszcze tańszych i dziwniejszych uciech cielesnych i narkotyków, jak również
nielegalni kłusownicy czy typki prowadzące nielegalną wycinkę drzew w
dziewiczych, gęstych lasach i rezerwatach przyrody okalających góry
Kardamońskie na północ od Koh Kong. Cała ta zbieranina szumowin skutecznie odstraszała
jakichkolwiek turystów od tego regionu. Sytuację zmieniło dopiero połączenie
drogowe ze stolicą kraju, Phnom Penh i bardziej zintensyfikowane działania
mające na celu ochronę przyrody w rejonie pasma gór Kardamońskich oraz wspólne
działania rządów Kambodży i Tajlandii mające ukrócić handel narkotykami,
chronionymi zwierzętami, ich skórami, drzewem czy nawet ludźmi. Od tamtej pory
wiele się zmieniło, postawiono na rozwój ekoturystyki, choć wciąż dla
znamienitej większości odwiedzających Kambodżę jest to terra incognita nie
warta czasu i pieniędzy na odwiedziny. Nie inaczej było również z turystami i
podróżnikami z autobusu, którym się udałem do Koh Kong. Byłem jedynym białym
(spośród 10-ciu czy 15-tu), który faktycznie wysiadł na dworcu autobusowym
(sformułowanie zdecydowanie na wyrost dla ubitego klepiska czerwonej ziemi z blaszanymi
barakami) w mieście. Reszta pojechała dalej, prosto do Tajlandii, patrząc
dziwnie na białasa z plecakiem w centrum tuktukowego feeding frenzy zastanawiając
się pewnie po jaką cholerę w ogóle tutaj wysiadać z autobusu. Na szczęście dla
mnie ja pomyślałem, że to może być niezły pomysł i faktycznie taki się okazał.
I bynajmniej nie z powodu architektury, świątyń czy zabytków, które Koh Kong
posiada w ilości równej zero. Trochę bardziej z powodu ładnych okoliczności
przyrody w bliższej i dalszej odległości od miasta. Znajdują się tutaj np.
największe (albo drugie co do wielkości zależnie od źródła informacji) lasy
mangrowe w Azji Południowo-wschodniej.
|
Ścieżka przez las namorzynowy |
Bardzo ciekawym doświadczeniem może być również jedno lub
kilkudniowy trekking w dżungli w górach Kardamońsich. Tego drugiego niestety
nie doświadczyłem i bardzo żałuję bo podobno świetna sprawa. Przedzieranie się
przez prawdziwą dżunglę tropikalną, kąpiele w wodospadach w lesie, podziwianie
świetlików nocą czy choćby spanie w hamaku z moskitierą rozpiętym między
drzewami pośrodku azjatyckiej dżungli. Przynajmniej mam pretekst coby może
kiedyś tam wrócić. Chociaż tego ostatniego akurat doświadczyłem. Co prawda
hamak rozpięty był w guesthousie gdzie się zatrzymałem w pomieszczeniu które
bardziej przypominało grotę niż pokój ale i tak dość osobliwy nocleg.
|
Spartańskie warunki, ale na otarcie łez cena tylko 2 dolce |
|
Paddy's Bamboo Guesthouse w Kok Kong |
Natomiast powodem, dla którego postój w Koh Kong okazał się
strzałem w dziesiątkę byli ludzie jakich tam poznałem. Zaiste nietuzinkowe
osobowości jakich bym zapewne nie miał nigdy okazji poznać siedząc w domu. I
tak przez ostatnie 6 dni pobytu w Kambodży dzieliłem swój czas przy piwku ze
Sean’emm (lub Shaun’em) – byłym heroinistą ze Szkocji, który zarobione w domu
jako monter instalacji sanitarnych (bratnia dusza J) pieniądze wydawał przez
ostatnie 9 miesięcy właśnie w Koh Kong. Z Kris’em – Łotyszem pracującym z wojskiem
w dżungli w górach Kardamońskich i wyłapującym nielegalnych kłusowników i
drwali i od schwytanych żądającym okupu lub oddającym ich w ręce policji. A po
godzinach współpracującym dla rosyjskiej mafii w Sihanoukville jako pistolet do
wynajęcia i rozwiązywania sporów nie do rozwiązania. I jak wieść gminna niosła
kilka osób w ten sposób już z tego świata odprawił. Z Sinarą – dziewczyną z
Kostaryki, byłą zawodniczką MMA, która po 8 miesiącach spędzonych samotnie w
kostarykańskiej dżungli ruszyła w świat zakładając po drodzę własną knajpę w
Japonii, spędzając kilka miesięcy na Tajwanie, żeby ostatecznie wylądować z
kolejną własną knajpą z hostelem w Koh Kong. Wreszcie z młodym Polakiem z
Nowego Jorku – Mikiem – który rzucił studia ekonomiczne przygotowujące go do pracy
na Wall Street, rozpoczął naukę informatyki, po czym wyjechał najpierw na 9
miesięcy na tajską wyspę Ko Chang, z której przeniósł się do Koh Kong gdzie
przez ostatnie 4 miesiące pracował nad własną wyszukiwarką internetową mającą
zrewolucjonizować przeszukiwanie internetu z zakresu zagadnień finansowych a
przy okazji uczynić z niego kolejnego krezusa IT. I podobnie jak pozostała
trójka był nieuleczalnym seksoholikiem korzystającym z usług pobliskiej „chicken
farm” jak w Kambodży określa się ponure miejsca z burdelami gdzie za 15 dolców
możesz mieć wszystko na co cię tylko najdzie ochota, a przy okazji mieć
przekonanie nierzadko graniczące z pewnością, że w gratisie dostaniesz HIV’a
czy inne badziewie. I wydawać by się mogło, że gorzej trafić nie mogłem J Ale wbrew pozorom ci
ludzie okazali się być naprawdę przyjaznymi, miłymi i często bardzo pomocnymi
druhami. Kiedy po małym wypadku rowerowym myślałem, że straciłem swój aparat
fotograficzny, siedząc przy piwku Kris zapytał się jak bardzo zależy mi na
robieniu zdjęć. Kiedy padła odpowiedź, że bardzo zniknął na 15 minut a wróciwszy
zaoferował mi swój aparat, którego rzekomo nie używał od dłuższego czasu, a
który jeśli bym chciał mógłbym zabrać ze sobą w dalszą podróż (czytaj na
zawsze). I to bynajmniej nie jakiś badziewiasty kompakt 5 złotych. Że nie wspomnę
o kupowaniu mi piwa i whisky jednego wieczora kiedy napomknąłem o skromnym
budżecie wyprawowym tłumacząc się dlaczego nie dotrzymuję wszystkim korku w
biesiadowaniu. Zdecydowanie zachowanie jakiego bym się nie spodziewał po jakimś
wyjętym spod prawa ciemnym typku, dla którego życie ludzkie nie przedstawia
wielkiej wartości. A z pewnością nie obchodzi jakiś podróżnik będący przejazdem
w jego mieście.
Z kolei dzięki Mikowi i Sinarze trafiłem do fajnej
restauracji nad rzeką gdzie za darmo można wypożyczyć kajaki i popłynąć
wieczorem w pobliskie lasy namorzynowe podziwiając pokaz tysięcy świetlików unoszących
się nad wodami rzeki Prek Kaoh Pao. Niestety świetliki okazały się niewypałem
(zamiast tysięcy widziałem może pięć) a kajaki dość tandetne (pośrodku małej zatoczki
zaczęliśmy z Mikiem nabierać wody i zwyczajnie tonąć. Nie obyło się bez
zmoczenia wszystkich ciuchów, a nawet ugrzęźnięcia w ruchomych piaskach, z których
zrobione było dno zatoki po kolana, ale szczęśliwie sytuację udało się opanować
i z 50 litrami wody w kajaku wrócić cało do knajpy). Za to widziałem świątynię
buddyjską bez jednego turysty, po której oprowadziła nas Sinara przy okazji
objaśniając malowidła naścienne i historie za nimi się kryjące oraz „buddist
hell” – dziesiątki figur ludzkich ukazujących w dość groteskowy sposób co czeka
każdego buddystę nie podążającego ściśle za regułami i nakazami swojej wiary.
Rozszarpywanie przez dzikie zwierzęta, przepiłowywanie piłą ciała na pół,
wyrywanie kończyn, gwałty, męczarnie, tortury i błaganie o rychłą śmierć, która
nigdy nie nadejdzie. Czyli w sumie to samo czym nas katolików straszy nasz
kościół. Atrakcja może nie najwyższych lotów ale z pewnością nietuzinkowa i
przede wszystkim niepopularna wśród gawiedzi turystycznej. A jakby tego było
mało wracając na rowerach wieczorem do domu z Mikiem złapaliśmy wielkiego
włochatego pająka przechadzającego się po ulicy i w ramach prezentu
urodzinowego wręczyliśmy go pewnej Khmerce urządzającej niezłą (bo z darmowym
piwem) imprezę w guesthousie gdzie noclegowałem.
Także atrakcji w Koh Kong nie brakowało i to często takich
jakich żaden turysta nie zdoła nigdy kupić. Miałem szczęście trafić na może nie
najbardziej moralnych, szlachetnych, honorowych ludzi z wyższych sfer czy
ogólnie szanowanych warstw społecznych, za to interesujących, koleżeńskich,
towarzyskich i mających mnóstwo ciekawych historii do opowiedzenia i
doświadczeń życiowych o jakich do tej pory co najwyżej mogłem przeczytać czy obejrzeć
w TV. Możliwe, że właśnie dlatego tak przypadli mi d gustu, a może naprawdę
byli interesującymi ludźmi? Tak czy inaczej to właśnie dzięki nim – i kilku
innym nie mniej interesującym postaciom poznanym w tym czasie – niełatwo było mi
opuszczać Kambodżę po miesiącu tam spędzonym i chciałbym tam jeszcze kiedyś
wrócić – szczególnie do ponurego, małego miasteczka gdzieś poza wytartym
szlakiem turystycznym – i poznać więcej równie ciekawych osób i ich historii
życiowych.
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:
|
Las mangrowy w Koh Kong w Kambodży |
|
Plątanina korzeni namorzynowych |
|
W lesie mangrowym w Koh Kong |
No to jest doświadczenie. Czytając i patrząc z boku, widzi się oczywiście także zagrożenia, ale ... co przeżyłeś i zapamiętałeś, to na zawsze TWOJE
OdpowiedzUsuńNo wyobrażam sobie, że z boku to wszystko faktycznie może się wydawać trochę mało bezpieczne, ale tam na miejscu nie odczuwałem absolutnie żadnego zagrożenia z niczyjej strony. Szczerze pisząc największe zagrożenie stanowiłem sam dla siebie wyprzedzając z góry na rowerze samochód ciężarowy :) Po czym zobaczyłem jadące z naprzeciwka auto, mnóstwo wielkich dziur w drodze, z których w dwie wpadłem i stąd wypadek.
UsuńA co z Twoim aparatem ? Szmelc ?
OdpowiedzUsuńPo tym jak wyleciał na parę metrów do przodu i spadł na asfalt z prawie 2 metrów podskakując jeszcze kilka razy na ulicy już się z nim pożegnałem. Nie mam pojęcia jak to możliwe ale o dziwo działa. Plusem jest, że teraz wygląda tak, że żaden złodziej się na niego nie pokusi :)
Usuń