środa, 17 grudnia 2014

O tym jak warto czasem zboczyć z utartego szlaku

Ukrytym skarbem Kambodży są jej mieszkańcy. Najbiedniejszy kraj regionu, nie tak tłumnie odwiedzany przez turystów (z wyjątkiem może Angor Wat) jak jego sąsiedzi nie zdążył jeszcze przesiąknąć turystyczną komerchą (choć zmierza w tym kierunku w te pędy), a uśmiechy na twarzach jego mieszkańców i ich przyjazne nastawienie są wciąż naturalne, a nie spowodowane chęcią wyciągnięcia od turystów kolejnych dolarów. Tym dziwniejsze, że najlepszy czas w Kambodży spędziłem z zagranicznymi turystami i ekspatami podróżującymi i żyjącymi w tym kraju. Zresztą pewnie w myśl powiedzenia, że lubimy to co znamy. A może zwyczajnie nie interesują mnie inne kultury? Tak czy siak najpierw miałem okazję spędzić miło tydzień czasu w Siem Reap z trzema współlokatorkami z Niemiec, Brazylii i Polski, zaś przeszło tydzień i jedno miasto później fajny tydzień w Koh Kong z najdziwniejszą menażerią jaką miałem okazję kiedykolwiek poznać.


Miasto przy granicy z Tajlandią na obszarze uznawanym do niedawna za dziki zachód Kambodży stanowi w zasadzie kilku minutowy przystanek dla nielicznych podróżników udających się południowym przejściem granicznym do Tajlandii. Jeszcze kilka/kilkanaście lat temu jedynymi odwiedzającymi to arcynieciekawe miasteczko były dziwne typki spod ciemnej gwiazdy przyjeżdżające z tajskiego zagłębia rozpusty, sodomy i gomory – miasta Pataya – w poszukiwaniu jeszcze tańszych i dziwniejszych uciech cielesnych i narkotyków, jak również nielegalni kłusownicy czy typki prowadzące nielegalną wycinkę drzew w dziewiczych, gęstych lasach i rezerwatach przyrody okalających góry Kardamońskie na północ od Koh Kong. Cała ta zbieranina szumowin skutecznie odstraszała jakichkolwiek turystów od tego regionu. Sytuację zmieniło dopiero połączenie drogowe ze stolicą kraju, Phnom Penh i bardziej zintensyfikowane działania mające na celu ochronę przyrody w rejonie pasma gór Kardamońskich oraz wspólne działania rządów Kambodży i Tajlandii mające ukrócić handel narkotykami, chronionymi zwierzętami, ich skórami, drzewem czy nawet ludźmi. Od tamtej pory wiele się zmieniło, postawiono na rozwój ekoturystyki, choć wciąż dla znamienitej większości odwiedzających Kambodżę jest to terra incognita nie warta czasu i pieniędzy na odwiedziny. Nie inaczej było również z turystami i podróżnikami z autobusu, którym się udałem do Koh Kong. Byłem jedynym białym (spośród 10-ciu czy 15-tu), który faktycznie wysiadł na dworcu autobusowym (sformułowanie zdecydowanie na wyrost dla ubitego klepiska czerwonej ziemi z blaszanymi barakami) w mieście. Reszta pojechała dalej, prosto do Tajlandii, patrząc dziwnie na białasa z plecakiem w centrum tuktukowego feeding frenzy zastanawiając się pewnie po jaką cholerę w ogóle tutaj wysiadać z autobusu. Na szczęście dla mnie ja pomyślałem, że to może być niezły pomysł i faktycznie taki się okazał. I bynajmniej nie z powodu architektury, świątyń czy zabytków, które Koh Kong posiada w ilości równej zero. Trochę bardziej z powodu ładnych okoliczności przyrody w bliższej i dalszej odległości od miasta. Znajdują się tutaj np. największe (albo drugie co do wielkości zależnie od źródła informacji) lasy mangrowe w Azji Południowo-wschodniej.
 
Ścieżka przez las namorzynowy
 
Bardzo ciekawym doświadczeniem może być również jedno lub kilkudniowy trekking w dżungli w górach Kardamońsich. Tego drugiego niestety nie doświadczyłem i bardzo żałuję bo podobno świetna sprawa. Przedzieranie się przez prawdziwą dżunglę tropikalną, kąpiele w wodospadach w lesie, podziwianie świetlików nocą czy choćby spanie w hamaku z moskitierą rozpiętym między drzewami pośrodku azjatyckiej dżungli. Przynajmniej mam pretekst coby może kiedyś tam wrócić. Chociaż tego ostatniego akurat doświadczyłem. Co prawda hamak rozpięty był w guesthousie gdzie się zatrzymałem w pomieszczeniu które bardziej przypominało grotę niż pokój ale i tak dość osobliwy nocleg.

 
Spartańskie warunki, ale na otarcie łez cena tylko 2 dolce
 
Paddy's Bamboo Guesthouse w Kok Kong


Natomiast powodem, dla którego postój w Koh Kong okazał się strzałem w dziesiątkę byli ludzie jakich tam poznałem. Zaiste nietuzinkowe osobowości jakich bym zapewne nie miał nigdy okazji poznać siedząc w domu. I tak przez ostatnie 6 dni pobytu w Kambodży dzieliłem swój czas przy piwku ze Sean’emm (lub Shaun’em) – byłym heroinistą ze Szkocji, który zarobione w domu jako monter instalacji sanitarnych (bratnia dusza J) pieniądze wydawał przez ostatnie 9 miesięcy właśnie w Koh Kong. Z Kris’em – Łotyszem pracującym z wojskiem w dżungli w górach Kardamońskich i wyłapującym nielegalnych kłusowników i drwali i od schwytanych żądającym okupu lub oddającym ich w ręce policji. A po godzinach współpracującym dla rosyjskiej mafii w Sihanoukville jako pistolet do wynajęcia i rozwiązywania sporów nie do rozwiązania. I jak wieść gminna niosła kilka osób w ten sposób już z tego świata odprawił. Z Sinarą – dziewczyną z Kostaryki, byłą zawodniczką MMA, która po 8 miesiącach spędzonych samotnie w kostarykańskiej dżungli ruszyła w świat zakładając po drodzę własną knajpę w Japonii, spędzając kilka miesięcy na Tajwanie, żeby ostatecznie wylądować z kolejną własną knajpą z hostelem w Koh Kong. Wreszcie z młodym Polakiem z Nowego Jorku – Mikiem – który rzucił studia ekonomiczne przygotowujące go do pracy na Wall Street, rozpoczął naukę informatyki, po czym wyjechał najpierw na 9 miesięcy na tajską wyspę Ko Chang, z której przeniósł się do Koh Kong gdzie przez ostatnie 4 miesiące pracował nad własną wyszukiwarką internetową mającą zrewolucjonizować przeszukiwanie internetu z zakresu zagadnień finansowych a przy okazji uczynić z niego kolejnego krezusa IT. I podobnie jak pozostała trójka był nieuleczalnym seksoholikiem korzystającym z usług pobliskiej „chicken farm” jak w Kambodży określa się ponure miejsca z burdelami gdzie za 15 dolców możesz mieć wszystko na co cię tylko najdzie ochota, a przy okazji mieć przekonanie nierzadko graniczące z pewnością, że w gratisie dostaniesz HIV’a czy inne badziewie. I wydawać by się mogło, że gorzej trafić nie mogłem J Ale wbrew pozorom ci ludzie okazali się być naprawdę przyjaznymi, miłymi i często bardzo pomocnymi druhami. Kiedy po małym wypadku rowerowym myślałem, że straciłem swój aparat fotograficzny, siedząc przy piwku Kris zapytał się jak bardzo zależy mi na robieniu zdjęć. Kiedy padła odpowiedź, że bardzo zniknął na 15 minut a wróciwszy zaoferował mi swój aparat, którego rzekomo nie używał od dłuższego czasu, a który jeśli bym chciał mógłbym zabrać ze sobą w dalszą podróż (czytaj na zawsze). I to bynajmniej nie jakiś badziewiasty kompakt 5 złotych. Że nie wspomnę o kupowaniu mi piwa i whisky jednego wieczora kiedy napomknąłem o skromnym budżecie wyprawowym tłumacząc się dlaczego nie dotrzymuję wszystkim korku w biesiadowaniu. Zdecydowanie zachowanie jakiego bym się nie spodziewał po jakimś wyjętym spod prawa ciemnym typku, dla którego życie ludzkie nie przedstawia wielkiej wartości. A z pewnością nie obchodzi jakiś podróżnik będący przejazdem w jego mieście.

Z kolei dzięki Mikowi i Sinarze trafiłem do fajnej restauracji nad rzeką gdzie za darmo można wypożyczyć kajaki i popłynąć wieczorem w pobliskie lasy namorzynowe podziwiając pokaz tysięcy świetlików unoszących się nad wodami rzeki Prek Kaoh Pao. Niestety świetliki okazały się niewypałem (zamiast tysięcy widziałem może pięć) a kajaki dość tandetne (pośrodku małej zatoczki zaczęliśmy z Mikiem nabierać wody i zwyczajnie tonąć. Nie obyło się bez zmoczenia wszystkich ciuchów, a nawet ugrzęźnięcia w ruchomych piaskach, z których zrobione było dno zatoki po kolana, ale szczęśliwie sytuację udało się opanować i z 50 litrami wody w kajaku wrócić cało do knajpy). Za to widziałem świątynię buddyjską bez jednego turysty, po której oprowadziła nas Sinara przy okazji objaśniając malowidła naścienne i historie za nimi się kryjące oraz „buddist hell” – dziesiątki figur ludzkich ukazujących w dość groteskowy sposób co czeka każdego buddystę nie podążającego ściśle za regułami i nakazami swojej wiary. Rozszarpywanie przez dzikie zwierzęta, przepiłowywanie piłą ciała na pół, wyrywanie kończyn, gwałty, męczarnie, tortury i błaganie o rychłą śmierć, która nigdy nie nadejdzie. Czyli w sumie to samo czym nas katolików straszy nasz kościół. Atrakcja może nie najwyższych lotów ale z pewnością nietuzinkowa i przede wszystkim niepopularna wśród gawiedzi turystycznej. A jakby tego było mało wracając na rowerach wieczorem do domu z Mikiem złapaliśmy wielkiego włochatego pająka przechadzającego się po ulicy i w ramach prezentu urodzinowego wręczyliśmy go pewnej Khmerce urządzającej niezłą (bo z darmowym piwem) imprezę w guesthousie gdzie noclegowałem.

Także atrakcji w Koh Kong nie brakowało i to często takich jakich żaden turysta nie zdoła nigdy kupić. Miałem szczęście trafić na może nie najbardziej moralnych, szlachetnych, honorowych ludzi z wyższych sfer czy ogólnie szanowanych warstw społecznych, za to interesujących, koleżeńskich, towarzyskich i mających mnóstwo ciekawych historii do opowiedzenia i doświadczeń życiowych o jakich do tej pory co najwyżej mogłem przeczytać czy obejrzeć w TV. Możliwe, że właśnie dlatego tak przypadli mi d gustu, a może naprawdę byli interesującymi ludźmi? Tak czy inaczej to właśnie dzięki nim – i kilku innym nie mniej interesującym postaciom poznanym w tym czasie – niełatwo było mi opuszczać Kambodżę po miesiącu tam spędzonym i chciałbym tam jeszcze kiedyś wrócić – szczególnie do ponurego, małego miasteczka gdzieś poza wytartym szlakiem turystycznym – i poznać więcej równie ciekawych osób i ich historii życiowych.

Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:

Las mangrowy w Koh Kong w Kambodży

Plątanina korzeni namorzynowych

W lesie mangrowym w Koh Kong

4 komentarze:

  1. No to jest doświadczenie. Czytając i patrząc z boku, widzi się oczywiście także zagrożenia, ale ... co przeżyłeś i zapamiętałeś, to na zawsze TWOJE

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wyobrażam sobie, że z boku to wszystko faktycznie może się wydawać trochę mało bezpieczne, ale tam na miejscu nie odczuwałem absolutnie żadnego zagrożenia z niczyjej strony. Szczerze pisząc największe zagrożenie stanowiłem sam dla siebie wyprzedzając z góry na rowerze samochód ciężarowy :) Po czym zobaczyłem jadące z naprzeciwka auto, mnóstwo wielkich dziur w drodze, z których w dwie wpadłem i stąd wypadek.

      Usuń
  2. A co z Twoim aparatem ? Szmelc ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po tym jak wyleciał na parę metrów do przodu i spadł na asfalt z prawie 2 metrów podskakując jeszcze kilka razy na ulicy już się z nim pożegnałem. Nie mam pojęcia jak to możliwe ale o dziwo działa. Plusem jest, że teraz wygląda tak, że żaden złodziej się na niego nie pokusi :)

      Usuń