czwartek, 23 października 2014

Wietnam. Hue + Hoi An

Po spędzeniu przeszło tygodnia na północy Wietnamu czas było rozpocząć wycieczkę na południe tego – jak na razie – fantastycznego kraju. W Wietnamie funkcjonuje coś takiego co się nazywa „open ticket bus” i polega to na tym, że kupuje się jeden bilet na przejazdy autobusami przez praktycznie cały kraj od jednego miasta początkowego do końcowego z postojami w innych miastach po drodze. Cena biletu różni się zależnie od ilości miast, które chce się po drodze odwiedzić (i pośrednika który tenże bilet sprzedał) i kształtuje się w granicach od 30-kilku do 60-kilku dolarów. Taki bilet jest ważny jeden miesiąc od daty zakupu i w tym czasie można podróżować z północy na południe bądź vice-versa zależnie gdzie się w taki bilet zaopatrzyło i w którym kierunku się podąża. Jako, że ja najechałem Wietnam od północy mój bilet pokrywał trasę z Hanoi do Ho Chi Minh City na południu z następującymi miastami po drodze (w kolejności odwiedzania): Hue, Noi An, Nha Trang oraz Mui Ne. A koszt jego wyniósł 42 dolce – nieźle zważywszy na miesięczny okres ważności i ponad 2 tysiące kilometrów jakie miałem na nim pokonać. Idea tych biletów polega na tym, że (cytuję za przewodnikiem) są one dofinansowywane przez rząd (czy jakieś instytucje) i w związku z tym stanowią bardzo atrakcyjną cenowo alternatywę dla kupowania biletów autobusowych w każdym mieście osobno, a w szczególności alternatywę dla przemieszczania się po kraju pociągami. Nie wiem jak to wygląda w pierwszym przypadku, natomiast w drugim rzeczywiście jest duuużo taniej. Trasa, którą wybrałem została mi zaproponowana w hostelu w Hanoi przez recepcjonistkę, a biorąc pod uwagę moje nieprzygotowanie do podróży po Wietnamie i niewiedzę co interesującego między Hanoi a Ho Chi MInh City można w nim zobaczyć na takową się zgodziłem. I w sumie, mimo, że pewnie 99% turystów odwiedzających Wietnam właśnie te destynacje wybiera (i zapewne dlatego to mi zostało zaproponowane) to nie mogę narzekać na ten wybór. Może gdybym wiedział zawczasu o tym co przeczytałem po nie w czasie (i pomyśleć, że w liceum przeżywałem traumę pisząc wypracowania z języka polskiego, gdybym tylko wtedy umiał klecić takie konstrukcje ;) ) dorzuciłbym do tego wora jeszcze miasto Dalat, ale w sumie nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Przynajmniej jest jeden powód, żeby tu jeszcze kiedyś wrócić i odwiedzić plantacje kawy (w tym tej najdroższej na świecie parzonej z ziaren przetrawionych i wydalanych przez tutejsze cywety) rozlokowane w niedalekim sąsiedztwie tego miasta.

Ale wracając do mojej eskapady – z biletem w jednym ręku, łezką  oku za miastem, do którego już powoli się przyzwyczajałem i fantastycznymi wspomnieniami jakie z północy Wietnamu wywoziłem ale z przewodnikiem w drugiej łapie i wewnętrznym zewem przygody pchającym mnie w nieznane, wskoczyłem do autokaru i udałem się w nocną przejażdżkę do miasta Hue. Szczerze pisząc nie miałem zielonego pojęcia czego się po nim spodziewać poza tym co wyczytałem z popularnego przewodnika. A wyczytałem tam takie niesamowite rzeczy, że jest to kulturalna, naukowa i duchowa stolica Wietnamu. Miały być wspaniałe pagody, świątynie, grobowce dawno zapomnianych acz zasłużonych królów, rejsy łodziami po rzece perfumowej, cuda wianki i niestworzone historie. Wow, zabrzmiało nieźle. A jak było? Otóż do miasta przyjechałem przed południem, wyjechałem zaś dnia następnego rano. Czyli w sumie nie najlepiej można by pomyśleć. I tak faktycznie było. Jak później rozmawiałem np. w Hoi An z poznanymi turystami innych to miasto fatycznie nieco urzekło albo przynajmniej się jako tako podobało. Mnie bynajmniej. Jest tam wielka cytadela rozciągająca się na kilka km kwadratowych, która jednakże została całkowicie zbombardowana przez Amerykanów i pozostały z niej jedynie otaczające ja niegdyś mury, które jednakowoż nie robią szału. Ot, zwykłe mury obronne jakich setki kilometrów można zobaczyć np. w europejskich miastach. W jej wnętrzu jest kolejna cytadela, którą jakimś cudem ominęły te setki ton bomb wypadających amerykańskim bombowcom niczym sroce spod ogona, ale której szczerze pisząc jakoś nie chciało mi się odwiedzać (szczególnie, że wstęp był niemało płatny). Z ciekawych rzeczy miała być pagoda – jedna z ważniejszych w całym Wietnamie wg przewodnika. Jako, że wstęp był bezpłatny postanowiłem ją obejrzeć. Jak na prawdziwego sknerę przystało ;) udałem się tam na piechotę. Sęk w tym, że lazłem tam prawie 5km (po uprzednim przejściu już ładnych kilku km po mieście i cytadeli) w koszmarnym skwarze odpędzając się co 10m od natrętnych moto-podwoźników, żeby zobaczyć jedną z najsłabszych pagód jakie miałem okazję kiedykolwiek oglądać. Jeśli ktoś nigdy w życiu nie widział żadnej pagody to może się tam od biedy wybrać, w przeciwnym wypadku absolutnie szkoda fatygi. I to nie tylko moje zdanie. Rejsu łodzią po rzece perfumowej również nie zaliczyłem bo oferowana cena była kompletnie wzięta z kosmosu (zresztą znowu – co to za mega atrakcja po np. takim rejsie po Halong Bay?). Ostatecznie również nie zaliczyłem podobno ciekawych grobowców – raz, że daleko, dwa że drogo, trzy, że mi się zwyczajnie już nie chciało. Z tego wszystkiego najfajniejszy był obiad z zimnym piwkiem w knajpce ze stolikiem na chodniku i możnością obserwowania życia ulicy. Tak szybko jak się w Hue pojawiłem, tak szybko stamtąd zniknąłem nie czerpiąc z mojego pobytu tam żadnych ciekawych doświadczeń czy wiekopomnych wspomnień. Nawet hostel był szczerze pisząc trochę do bani. Natomiast kolejny przystanek w mojej podróży, oooo…to zupełnie inna historia. Historia, której mogłoby w ogóle nie być gdyby nie pewien zasłużony tutaj w Wietnamie, a kompletnie nieznany (przynajmniej szerszej publiczności) w swoim rodzinnym kraju Polak, Kazimierz Kwiatkowski, znany po prostu jako Kazik (nie mylić ze znanym w Polsce piosenkarzem J). Urodzony w 1944 roku w Lublinie, architekt z wykształcenia, konserwator zabytków z powołania przyjechał do Wietnamu na początku lat 80-tych gdzie kierował pracami konserwatorskimi przy wykopaliskach kompleksu świątynnego w miejscowości My Son i którym poświęcił resztę swojego życia. Przy okazji, kiedy w latach 90-tych władze postanowiły zburzyć stare, zagrzybione budynki w pobliskim, znajdującym się niecałe 30km od kompleksu My Son mieście Hoi An i postawić w ich miejsce milion szarych bloków mieszkalnych tworząc osiedle mieszkalne, pan Kazik postanowił zaprotestować i sobie tylko znanymi sposobami nie dość, że odwiódł decydentów od ich durnego pomysłu to za jego namową centrum miasta odrestaurowano i otworzono dla turystów. Mało tego, inicjatywa Kazika sprawiła, że cała starówka miasta w roku 1999 została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kazik niestety tego nie doczekał zmarłszy w 1997r w Hue, natomiast władze i mieszkańcy Hoi An, nie zapomnieli komu zawdzięczają swój obecny dobrobyt i postawili przy jednej z uliczek płaskorzeźbę tak zasłużonego dla tego miasta Polaka.

Kazik w Hoi An

Czyli mój kolejny pobyt, jak można wywnioskować z tego co powyżej, wypadł w niewielkim mieście Hoi An. Patrząc z perspektywy czasu po przejechaniu całego Wietnamu, był to chyba najlepszy postój w tym kraju, a z pewnością najpiękniejsze odwiedzone do tej pory miasto. I trudno będzie to przebić.
Hoi An – „miasto bezpiecznego lądowania” – przez setki lat było jednym z najważniejszych portów na morzu Południowochińskim i stanowiło bezpieczną przystań dla lądujących tutaj kupców chińskich, japońskich, a później również europejskich. Wszyscy Ci przybysze pozostawili po sobie spuściznę w postaci charakterystycznej dla każdej nacji architektury. I tak np. można w mieście natknąć się na Most Japoński będący jednym z najcenniejszych tutejszych zabytków, pochodzący najprawdopodobniej z XVIIw. (choć nikt nie jest w stanie podać dokładnej daty).

Most Japoński w Hoi An

Z kolei francuzi pozostawili po sobie m.in. charakterystyczną kolonialną zabudowę znamienitej części starego miasta.

Zabudowa Hoi An


Sieci rybackie na rzece w Hoi An

Wędrówkę po mieście można rozpocząć przechadzką po cichej uliczce wzdłuż brzegu rzeki mijając po drodze stare, acz odrestaurowane, postkolonialne kamienice francuskie z pięknymi, żółtymi elewacjami. Z głośników zamontowanych na slupach sączy się kojąca muzyka klasyczna nieco przerobiona na nutę azjatycką, jednakowoż bardzo miła dla ucha. W każdej z kamieniczek zwróconych frontem do rzeki znajduje się jakaś knajpka bądź restauracja, posiadająca koniecznie w swoim menu regionalny specjał miasta – Cao lau, czyli michę wypełnioną podsmażonym makaronem z dodatkiem wieprzowiny i mnóstwem zieleniny i pędami soi. Bardzo miła odmiana od smażonego ryżu i/lub makaronu z warzywami, którymi się zapychałem przez ostatni tydzień.

Cao lau

Po obiedzie można zatrzymać się przy jednej z kawiarni serwujących wietnamską kawę i siedząc przy stoliku wychodzącym na chodnik delektować się widokiem kołyszących się na wodzie łodzi, z których większość przerobiona została na pływające knajpy, które ożywają wczesnym wieczorem. Raz nawet się na jedną z takich łodzi wybrałem z poznanymi przy piwku podróżnikami, gdzie mieliśmy okazję posłuchać muzyki na żywo w wykonaniu 3 Wietnamczyków. Szlagiery zachodniego świata (m.in. Abba) w wykonaniu akustycznym na gitarę, mandolinę i jakieś bębenki przy piwku na łodzi w otoczeniu pływających po rzece i wiszących na drzewach lampionów w przepięknym mieście w środku Wietnamu. Czegoż można chcieć więcej J.
Wracając jednak do spaceru – po drugiej stronie rzeki, już poza ścisłym centrum starego miasta, zaraz za rzędem palm dostrzec można kolejne żółte kamienice, w których głównie mieszczą się bary i restauracje zamieniające się wieczorami w zrobione na zachodnią modłę dyskoteki dla turystów. Dla każdego coś miłego.

Hoi An

Idąc dalej wzdłuż rzeki, na spokojnej do tej pory uliczce powoli zaczyna się robić tłoczno, gwarno i głośno. To znak, że zbliżamy się do lokalnego rynku, na którym mieszkańcy zaopatrują się w świeże ryby, warzywa i owoce. Mnóstwo straganów i straganików oraz stoisk gdzie sprzedaje się prosto z gazety rozłożonej na chodniku bądź ulicy. Wrzawa i harmider tak charakterystyczne dla tej części kraju nie ominęły także i Hoi An. Ale ma to swój urok.

Sprzedawca warzyw na targu w Hoi An

Sprzedawca warzyw na targu w Hoi An

Sprzedawca ryb na targu w Hoi An

Na szczęście, dla kogoś kto w takich miejscach nie czuję się jak ryba w wodzie, cały ten kupiecki biznes można przejść stosunkowo szybko odbijając od rzeki i kierując się w jedną z pozostałych urokliwych uliczek starego miasta. A tam już z kolei można znaleźć to z czego Hoi An słynie w całym szerokim świecie – dziesiątki, setki zakładów krawieckich, jeden przy drugim, w których na życzenie klienta wietnamskie szwaczki i szwacze uszyją w 24 godziny dowolny wybrany ciuch – od garnituru począwszy przez suknię balową na zwykłych spodniach czy koszuli skończywszy. Lniane, jedwabne, bawełniane, czarne, białe, w kolorach tęczy, małe, duże, krzywe, proste, czego tylko dusza zapragnie. Wystarczy pięć minut na zdjęcie wymiarów, wybór koloru i materiału i następnego dnia można się stawić po odbiór gotowego ciucha. Mnie również nie ominął cały ten zakupowy szał i szarpnąłem się na zakup dwóch par spodni lnianych, z których byłem tak cholernie zadowolony, że natychmiast poprosiłem jeszcze o uszycie jednej lnianej koszuli (z której już byłem niestety trochę mniej zadowolony J).
Kiedy dzień chyli się ku końcowi i zapada zmrok, na uliczkach miasta zapalają się, niedostrzegalne do tej pory, ukryte w gałęziach drzew, setki lampionów nadających miastu niepowtarzalnego klimatu. Wydawać by się mogło, że już za dnia miasto nie może być przyjemniejsze, a jednak. Na ulicy wzdłuż rzeki pojawiają się uliczni sprzedawcy pływających lampionów, które po zakupie można zwodować na rzece. Na ulice wyjeżdżają obwoźni sprzedawcy smażonych bananów na małym placku - palce lizać. Knajpy, restauracje i kawiarnie zapełniają się setkami turystów, którzy po spędzeniu kolejnego dnia u krawców i wydaniu tysięcy dolarów topią wyrzuty sumienia w kolejnych szklanicach taniego piwa. Wiem co piszę J

Lampiony w jednym ze sklepów wieczorem

Lampiony w jednym ze sklepów wieczorem

Będąc w Hoi An wybrać się można również na plażę oddaloną o jakieś 4km od ścisłego centrum miasteczka. Ja dojechałem tam wypożyczonym za 1,5$ na dzień rowerem. Na plaży miałem okazję spotkać kilku rybaków wracających akurat z połowu swoimi śmiesznymi łupinami przypominającymi połówkę kokosa i pomóc im – razem z innym turystą, który się akurat przypadkiem napatoczył – wyciągnąć tę łódkę z wody i odstawić na brzeg. Piekielnie ciężka sprawa ale wspólnymi siłami daliśmy radę.

Rybacy na plaży w Hoi An

i ichnie łódki

A tak wygląda ich wyciąganie na brzeg

Miasto Hoi An okazało się rewelacyjnym miejscem na chwilowy odpoczynek, miejscem gdzie mogłem sobie usiąść w knajpce przy piwku lub kawie i delektować się błogim nic nierobieniem. Przechadzałem się spokojnymi uliczkami zaglądając do uroczych, starych domków, w których znajdowały się różnej maści sklepiki, nigdzie się nie spiesząc i przed niczym nie uciekając. Nawet hostel, w którym miałem okazję się zatrzymać okazał się stworzony aby w spokoju wypocząć. Miałem sam do swojej dyspozycji cały pokój z dwoma łóżkami i z własną łazienką bez dzielenia ich z nikim za cenę łóżka w dormitorium w hostelu. A trafiłem tam zupełnym przypadkiem zagadany na ulicy jak drałowałem z plecakiem, przez Brytyjczyka, Timothy’ego, który osiadł ze swoją Wietnamską żoną w Hoi An i prowadzi tam knajpę z kebabem pełną zagranicznych turystów a na piętrach wyżej wynajmuje pokoje. Tak, Hoi An było wyjątkowym miejscem na trasie mojej dotychczasowej wycieczki.
 
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:

Jakaś świątynia konfucjańska w Hoi An

Przy jednym z budynków w centrum miasta

Przy jednej z uliczek nad brzegiem rzeki

Przy jednej z uliczek nad brzegiem rzeki

Jakieś poletko ryżu (?) w centrum miasta

Jakieś poletko ryżu (?) w centrum miasta

Elewacja jednego z budynków w Hoi An
 

Mój rower i plaża w Hoi An

Rybacy na plaży w Hoi An wracający z połowów

i ichnia łódź

i jeszcze jedna
 
Plaża w Hoi An (przy jakimś drogim resorcie)

Dojście do plaży w Hoi An

Port rybacki w pobliżu Hoi An

Widok po drodze na plażę

Łódki zacumowane w centrum Hoi An

Widok na stare miasto z drugiego brzegu rzeki

I jeszcze jedna wioska rybacka w pobliżu Hoi An

Łodzie na rzece w centrum miasta
(po lewej starówka UNESCO)

Jeden ze sklepików z pamiątkami

Stoisko ze smażonymi bananami

Dla odmiany smażony makaron z warzywami
w bardzo taniej wegetariańskiej knajpce

Szwalnia w bocznej ciemnej uliczce Hoi An


Przed sklepem w Hoi An

Dziwne drzewo


Na rzece w centrum miasta

Uliczka w starym mieście

Sprzedawca warzyw na targu

I kolejny sprzedawca

I jeszcze jeden

Drzwi wejściowe do jednej z restauracji



Elewacja jednego z budynków

Rikszarze w Hoi An
(swoją drogą jedyna rzecz, która mnie w tym
mieście denerwowała. Nie dało się przejść
10m nie będąc zaczepianym i pytanym czy
akurat nie potrzebujemy podwózki)

Przed jednym ze sklepów w Hoi An

Uliczka w starym mieście

I jeszcze jedna uliczka

5 komentarzy:

  1. Cześć Beniu, Twoje zdjęcia jak zwykle są przepiękne, nie mogę się na nie napatrzeć... Przez to wszystko zachciało mi się warzyw i tej całej zieleniny, a patrząc na zdjęcia z plaży mam wrażenie że stoję tylko o kilanaście metrów od morza. Bardzo chciałabym przeżyć coś takiego co właśnie Ty przeżywasz i doświadczyć czego Ty doświadczasz. To jest piękne i niebywałe.
    Jedź dalej, oglądaj więcej, czuj mocniej i pisz. Wtedy i ja zwiędzę trochę świata.
    I moja mała prośba, nie wiem czy do spełnienia - fajnie byłoby gdybyś od czasu do czasu zamieścił mapkę z taka linią skąd i dokąd zmierzasz.
    pozdrawiam serdecznie
    ~M

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapewniam Cię, że od razu by Ci się odechciało warzyw i zieleniny jakby Ci je miała gołymi brudnymi paluchami zapakować do brudnej siaty jakaś (brudna) baba ;) Ale miło, że się podobają zdjęcia, dzięki. I nic prostszego - jeśli chcesz to przeżyć to zapraszam do Kambodży gdzie aktualnie już jestem. Też są plaże i stragany z brudnymi babami i zieleniną. Wystarczy tylko zrobić pierwszy krok :)
      Co do mapki z trasą podróży - też bym chciał to mieć u siebie na blogu :) Nawet ostatnio coś zacząłem w tym temacie grzebać ale jestem totalnie zielony jeśli chodzi o ten cały informatyczny cyrk i nie wiem czy mi się to uda ogarnąć. Poza tym ciągle mi czasu brakuje na wszystko - trzeba pisać posty, obrabiać zdjęcia, organizować na bieżąco podróż i niewiele czasu zostaje na zwiedzanie, nie mówiąc o mapkach jakiś ;) Ale tak jak napisałem - też by chciał to mieć więc jest nadzieja, że się pojawi kiedyś.
      Pozdro

      Usuń
  2. taaak brudna baba to jest właśnie to co każdy podróżnik pragnie zobaczyć przede wszystkim ;))
    trzymaj tak dalej, czekam na kolejną relację :)
    szacun.
    ~M

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję przedsięwzięcia (oczywiście bloga też, nie tylko zdobycia wschodu :) pozdrawiam serdecznie i życzę udanych dalszych etapów, Beniu!
    Ps.: Może w oczekiwaniu na autorskie mapy mogłoby coś takiego tymczasem być: https://goo.gl/maps/hICwH ? (Piesza wędrówka przez Wietnam :D)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za odwiedziny i dobre słowo :)
      Co do mapy - po pierwsze chciałbym to zrobić raz a porządnie i nie rozdrabniać się na jakieś półśrodki. A po drugie - jak do licha to wstawić na bloga :) Jeszcze tego nie ogarnąłem i ciągle mi czasu brakuje, ale obiecuje, że się tym zajmę w najbliższej przyszłości. Pytanie tylko z jakim skutkiem.

      Usuń