poniedziałek, 6 października 2014

Wietnam. Sapa i okolice

Niewielkie miasteczko na północy Wietnamu, do którego nawet nie zamierzałem zawitać w trakcie mojej wycieczki okazało się, jak do tej pory, jednym z najlepszych fragmentów tej wycieczki. Sapa, bo o niej mowa, założona jako francuska osada górska w 1909r. to niewielka miejscowość w górach północnego Wietnamu, która sama w sobie może nie jest ciekawa, natomiast stanowi niezłą bazę wypadową do wiosek rozsianych po okolicznych górach, zamieszkanych przez tradycyjne grupy etniczne żyjące wg utartych dawno temu schematów. Wioski te zamieszkują Czarni i Kwieciści Hmongowie oraz Dzao. I jedni i drudzy wciąż przyodziani w tradycyjne dla swojej kultury stroje. Chociaż głównie kobiety, mężczyźni jednakowoż preferują bawełniane tshirty i dżinsy. Czyli standard J


Do Sapy dotarłem autobusem z przygranicznego miasteczka Lao Cai z parą poznanych w nim Izraelczyków. Razem żeśmy trafili do hostelu i razem spędziliśmy kolejne 3 dni. I w sumie bardzo dobrze się złożyło, bo trochę odetchnąłem od ciągłej potrzeby organizowania mojego pobytu poza domem i mogłem scedować te zadanie na kogoś innego. A że Izraelici mieli temat pobytu w Sapie z grubsza ogarnięty więc postanowiłem się uczepić ich jak rzep psiego ogona i zdałem się na nich. W sumie czasem fajnie dostać wszystko podane jak na tacy i nie musieć się martwić tym co, gdzie, u kogo i jak załatwić. Tak czy inaczej kolejne dwa dni mieliśmy spędzić na trekkingu po okolicznych wzgórzach i dolinach i noclegu w tradycyjnym Hmongowym (Hmongowskim ?) domu gdzieś w zapomnianej przez Boga jednej z wiosek na zboczu góry. Wyruszyliśmy koło 10 rano i oczywiście żeby nie było za łatwo, pogoda postanowiła pokrzyżować nam plany. Jak zaczęło lać to przestało dopiero po około 3 godzinach. Przez cały ten czas przedzieraliśmy się przez Wietnamską dżunglę to w górę to w dół, pokonując kolejne strumyki i zamienione w błotniste grzęzawiska leśne ścieżki.

Hej przygodo...
 
Na trasie do Hmongów
 
Mai gdzieś w drodze do swojej wioski

Dziewczynki z plemienia Hmongów
sprzedające wydziergane bransoletki

Po drodze wstąpiliśmy do sąsiadów odebrać czyjeś dzieci

Zalane pole ryżowe w czyimś ogródku
Moje super wodoodporne buty, kupione specjalnie z myślą o tej wyprawie, puściły już po 30 minutach i przez kolejne 6 godzin miałem w nich wody aż po kostki.
Znój i gnój
Żałowałem trochę, że nie wziąłem sandałów ale już było za późno żeby wracać więc zacisnąłem zęby i przeklinając na czym świat stoi brnąłem przed siebie. Poza tym, że wszystko przemoczone było do suchej nitki to minus tego był jeszcze taki, że nie można było robić żadnych zdjęć bo widoki zasłonięte były przez mgły albo deszcz. A jak się okazało drugiego dnia w drodze powrotnej do Sapy było co oglądać. W międzyczasie zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpce na posiłek. Żeby było śmieszniej jak tylko weszliśmy pod dach deszcz przestał padać, natomiast jak skończyliśmy posiłek i zbieraliśmy się do wymarszu znowu zaczął. Czasem mam wrażenie, że ktoś tam faktycznie siedzi na Górze, steruje tym wszystkim i ma z tego niezły ubaw.
Magda Gessler by załamała ręce jeśli chodzi o wystrój...

i przyrządzanie potraw
Ale wracając to tematu – po około 6 godzinach dotarliśmy w końcu do celu naszej wycieczki. Malowniczo położona wioska na zboczu góry i domek z obejściem naszych gospodarzy przywitały nas już względnie ładną pogodą.
Nasza przystań na jedną noc widziana z zewnątrz...

...i od środka. Kuchnia...

...kuchnia (w głębi palenisko)...

...moje posłanie i kolejne palenisko (na moje buty)...

...główna sień, jadalnia, plac zabaw,...

i sralczyk (drzwi w drzwi z kuchnią)
W domu mieliśmy okazję poznać całą rodzinę naszej przewodniczki Mai, czwórkę dzieci i męża (jak na Azjatów przystało mama i tata wyglądali na góra 20 lat choć z pewnością mieli więcej sądząc po ilości dzieci). W domu gościła także jeszcze jedna para turystów, również z Izraela, którzy przybyli tam dzień wcześniej. Przez kilka godzin mieliśmy okazję przyglądać się jak wygląda życie codzienne dzisiejszych ludów zamieszkujących te tereny, podglądać codzienną krzątaninę pani domu próbującej ogarnąć czwórkę dzieciaków i obejście czy męża robiącego m.in. ozdobną biżuterię, którą później żona sprzedaje na targu w mieście Sapa. Wieczorem wszyscy zasiedliśmy do suto zastawionego stołu i raczyliśmy się ryżem, smażonymi warzywami, tamtejszą dynią, toffu, kurczakiem, ostrą przyprawą na bazie bambusa i wesołą wodą czyli winem ryżowym. To ostatnie nie było najlepsze, rzekłbym nawet, że wolałbym chyba pić nasza polską ciepłą wódę, ale przynajmniej pomogło ładnie strawić posiłek i wprowadzić w nieco błogi nastrój J
Wieczorna biesiada

Następnego dnia po śniadaniu do godzin południowych również mieliśmy czas dla siebie, który spędziliśmy ponownie na przyglądaniu się wioskowemu Hmongowemu sielankowemu życiu. Podglądaniu Mai przy praniu w pobliskim strumyku,
Jak w Sasinie 30 lat temu podejrzewam
 
Pranie i kąpiel małego za jednym zamachem

spacerze z dziećmi,
Najmłodszy i średnia z rodzeństwa
 
Gonitwa z szalikiem

czy po prostu błogim nic nie robieniu. Pod koniec każdy jeszcze się wpisał do pamiątkowego notesika Mai z podziękowaniami za gościnę. Podejrzałem przy okazji, że nie byłem jedynym Polakiem w tym roku tam goszczonym – w kwietniu zawitała do wioski jedna para z Polski. Koło południa wyruszyliśmy w kilkugodzinną drogę powrotną do Sapy. Tym razem pogoda okazała się łaskawsza i można było ten spacer wykorzystać na podziwianie okolicy. A jak napisałem na początku było co podziwiać. Trochę byłem wściekły, że będąc w Yuanyang w Chinach nie wiedziałem tamtejszych legendarnych tarasów ryżowych ale za to tutaj napatrzyłem się na tarasy i ryż do woli. I choć podobno nie tak spektakularne jak te Chińskie oraz mimo, że zgodnie z tym co mówiła Mai, najlepszy okres na ich oglądanie to czerwiec i lipiec, to wciąż były piękne. Po drodze mijaliśmy również inne wioski zamieszkane przez inne niż nasza przewodniczka Mai grupy etniczne, Dzao, charakteryzujące się dużymi, czerwonymi, coś na kształt turbanów, nakryciami głowy.
Tarasy ryżowe w drodze do Sapy
 
Bawoły wodne
(chyba nawet słonie walą mniejsze kupy niż te bawoły :)
 
Pola ryżowe

I w sumie muszę pochwalić moich Izraelskich przyjaciół, za bardzo dobrą robotę jaką wykonali wybierając naszą przewodniczkę i wioskę na zasmakowanie tradycyjnego tutejszego życia. Ponieważ kolejne mijane wioski okazały się bardziej turystycznymi osadami (w jednej nawet mijaliśmy przy drodze motel specjalnie postawiony dla turystów – tragedia) niźli faktycznie oryginalnymi miejscowościami gdzie można podejrzeć tradycyjne życie Hmongów czy Dzao. Po kilku godzinach marszu pogoda niestety znowu zaczęła się psuć, w związku z czym przystaliśmy na propozycję Mai i zamówiliśmy przejażdżkę na ostatnie kilka kilometrów do miasta na skuterach. Wycieczkę kończyliśmy tak jak zaczęliśmy, w strugach deszczu. Mimo to, uważam że warta była każdego poświęcenia, każdej niedogodności i każdego wydanego dolara (a wydałem w sumie na prawie dwa całe dni i nocleg 26$). Z początku w ogóle się zastanawiałem czy warto, czy mi się chce łazić gdzieś po górach i spać w spartańskich warunkach w jakiejś wiejskiej chacie ale nie żałuję ani jednej spędzonej tam minuty. I jakby się ktoś z czytelników kiedyś przypadkiem wybierał do północnego Wietnamu to w ciemno z czystym sercem polecam taką atrakcję. Było super!

Trzeciego dnia w Sapie wynajęliśmy skutery z myślą o zwiedzeniu najbliższej okolicy. Wybraliśmy się, w towarzystwie jeszcze 5 innych ludzi z Izraela do pobliskiego wodospadu. Tak na marginesie - jakby się ktoś zastanawiał skąd tam tylu Izraelitów (a spotkałem ich zarówno w Chinach jak i w Wietnamie dziesiątki) to żydzi mają w tej chwili jakieś święta więc zamiast siedzieć w domu i liczyć kolejne rakiety spadające im na głowy to gromadnie ruszają zwiedzać świat. Wracając do wodospadu - ot, miła atrakcja ale jak to mawiają dupy nie urywa. Największą atrakcją tego dnia była sama jazda na skuterach po wietnamskich drogach. Na szczęście drogach odludnych bo do takiego np. Hanoi na skuterze bym się chyba nie odważył wjechać. W sumie bardzo fajna sprawa taki skuter. Gdyby w Polsce sezon był trochę dłuższy niż 2 miesiące to sam bym pomyślał nad kupnem takiej zabawki. Po obejrzeniu wodospadu wróciłem do Sapy i jeszcze chwilę pojeździłem po miasteczku oraz zajrzałem na chwilę do najbliższej wioski Cat Cat, która niestety nic ciekawego sobą nie prezentuje.

Srebrny Wodospad w okolicy Sapy
(trochę jak w Rivendell u Tolkiena)

Srebrny Wodospad w okolicy Sapy

Tarasy ryżowe w okolicy Cat Cat
Po południu oddałem skuter, skoczyłem do pobliskiej knajpki na smażony ryż z warzywami (jak się później okaże z uwagi na względnie niezły stosunek ceny do ilości mój główny, na przemian ze smażonym makaronem z warzywami, posiłek w Wietnamie) i wieczorem wsiadłem w nocny autobus do Hanoi (z trzema znajomymi z Izraela dla odmiany), do którego miałem dotrzeć o 3 nad ranem. Ale to już opowieść na kolejny wpis.
 
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:
W drodze do Hmongów
 
W drodze do Hmongów
 
Jak przestało padać i się rozpogodziło
to zobaczyliśmy takie widoki...
 
...i takie...
 
...i takie...
 
...i takie...
 
...i takie tarasy też...
 
...i takie także...


...we mgle mijaliśmy krowy...
 
...przy drodze jakieś górskie kozice małe...

 
...i duże
 
We wsiach prosiaki...
 
...drób....
 
...(biedne) konie...
 
...więcej świń...
 
...i drobiu...
 
...i chińczyków ;)
 
W żarłodajni zostaliśmy napadnięci przez młodzież
sprzedającą (błagającą o kupno) rękodzieło
 
Dynie na dachu wiejskiej chaty
(nie wiem czemu ale właśnie w ten sposób się tam
uprawia dynie - nie w ogródku tylko na dachach)
 
Małe Hmongówki
 
Mai ze sprawunkami w koszyku
 
Praczki ze wsi po sąsiedzku
 
Codzienne życie we wsi
(poniżej w biegu strumyka gdzie ten facet
myje motor Mai robiła pranie)
 
Na głównej drodze we wsi
 
Mai z przyjaciółmi z Izraela
 
Suszenie ryżu przy drodze
 
Tarasy ryżowe w pobliżu Cat Cat

 
Jeszcze więcej tarasów ryżowych
 
Born to be wild :)
 
Pozdrowienia z domu Mai w wiosce Hmongów
 

2 komentarze:

  1. Hej,
    Ja nic nowego nie napiszę (o ile w ogóle mi się ze statkowym netem uda) po za tym, że jak zwykle jestem pod wrażeniem. SUPER!! Nie pierwszy raz mówię, że sam bym się na takie przygody nie porwał (zbyt leniwy jestem) i dlatego tym bardziej podziwiam ...i zazdroszczę Twojej przygody i wrażeń.
    Powodzenia na dalszej drodze życzę i pozdrawiam z "jak zwykle nudnej" Zatoki Meksykańskiej,
    Marian Marynarz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ja właśnie z lenistwa się porwałem na te przygody bo mi się pracować nie chciało :) Co innego gdybym miał jeździć na Zatokę...pewnie bym takiej świetnej roboty nigdy nie zostawił i nie pojechał do Azji ;)
      Pozdro

      Usuń