niedziela, 12 października 2014

Wietnam. Stara dama orientu

Powiadają, że Hanoi to stara dama orientu. Elegancja i wielowiekowa tradycja przeplecione orientalnym kolorytem. Miasto będące klasycznym przedstawicielem wyobrażeń białego człowieka o Azji. Miejscu gdzie jak w pszczelim ulu na ulicach bez ładu i składu przemykają miliony skuterów i rowerów, gdzie w rozstawionych przed postkolonialnymi kamienicami na chodnikach przydrożnych knajpkach można się napić prawdziwej wietnamskiej kawy czy zjeść tradycyjną wietnamską zupę Pho, gdzie w przydrożnych ponurych warsztatach pracują w pocie czoła wszelkiej maści rzemieślnicy, gdzie w tym całym zgiełku przemykają niespiesznie przyodziane w tradycyjne stroje i stożkowe kapelusze starsze panie sprzedające z koszów owoce i warzywa. Miejscu gdzie nowoczesność i bogactwo egzystuje tuż obok tradycji i biedy. I faktycznie coś w tym jest.

Moja przygoda z Hanoi zaczęła się po 3 w nocy kiedy wraz z innymi turystami wysiadłem z autobusu jadącego z Sapy na obrzeżach dzielnicy Old Quarter. Jakież kompletnie inne od tego co miałem zobaczyć w ciągu dnia było wtedy to miasto. Ciemno, głucho wszędzie, spokój, zero ludzi, żadnych motorów czy skuterów, wszystko zamknięte na cztery spusty. Wraz z 3 znajomymi, a jakże, z Izraela udałem się na poszukiwanie swojego hostelu, do którego trafiłem przed 4 rano. Niestety do 10-tej musiałem sobie jakoś zagospodarować czas bo dopiero wtedy mogłem się ‘wprowadzić’ do pokoju. Posiedziałem chwilę przy kompie w recepcji zabijając czas i koło 7-ej udałem się na poszukiwania knajpki gdzie mógłbym zjeść jakieś śniadanie. Przy okazji miałem sposobność poobserwować jak miasto się budzi powoli do życia. Jako pierwsze zaczęli otwierać swoje małe garkuchnie uliczni ‘restauratorzy’ serwujący jakieś pierożki oraz drobni sklepikarze z bagietkami. Na marginesie – pamiętam jak widziałem kiedyś program Cejrowskiego kiedy był na Madagaskarze, dawnej kolonii francuskiej i wyśmiewał się tam z francuskich bagietek sprzedawanych na ulicach stolicy. Otóż problem z tymi bagietkami był taki, że z zewnątrz wyglądała taka może i okazale, ale jak się ją przekroiło to nagle się okazywało, że nic tam nie ma. Ot, chrupiąca skórka wypełniona powietrzem. A wspominam o tym bo hanojskie bagietki wyglądają bardzo podobnie. Może nieco więcej tego miąższu tam jest ale dla kogoś wychowanego na polskim pieczywie to i tak jakieś straszne badziewie. Znaczy się może i nawet dobre te buły były, tylko że zawartość bagietki w bagietce jest znikoma. O ile architekturę pozostawili po sobie miłą dla oka to bagietek w swoich dawnych koloniach francuzi powinni się wstydzić J Ale wracając do tematu – nim się obejrzałem do hostelu wracałem już przez miasto pełne gwaru i zgiełku próbując utorować sobie drogę w napierającej ze wszystkich stron fali skuterów i rowerów i opędzając się od proponujących co 10 metrów podwózkę na motorze kierowców. Siedzi taki cały dzień na swoim skuterze i wydawać by się mogło, że się zwyczajnie opieprza ale to nie prawda. On jest cały dzień w pracy od świtu do zmierzchu i tylko czyha na strudzonego wędrowca, żeby zaproponować swoje usługi przewoźnicze i podrzucić gdzie dusza zapragnie.

Drapieżnik czyhający na zmęczoną ofiarę

Rikszarze czekają na klientów
Z uwagi na nieprzespaną w autobusie i później w recepcji hostelu noc oraz fakt, że w Hanoi miałem zamiar spędzić jeszcze 3 dni, pierwszy dzień w mieście postanowiłem spędzić głownie w hostelu, odpocząć i wyspać się. Późnym popołudniem wyskoczyłem jeszcze na chwilę na kolację i przy okazji poszukiwań knajpki zwiedziłem z grubsza najbliższą okolicę.
Kolejne dwa dni poświęciłem w całości na dogłębne poznanie w zasadzie całej dzielnicy Old Quarter w której mieścił się mój hostel. I nie tylko mój bo w zasadzie zdecydowana większość miejsc noclegowych dla turystów – głownie tych mniej zasobnych w pieniądze, ale nie tylko – mieści się w tej dzielnicy. Właściwie nie da się przejść jedną z głównych ulic Old Quarter nie mijając w przeciągu 5 minut przynajmniej kilku hoteli czy hosteli. Sama dzielnica stanowi kwintesencję Hanoi i jest głównym powodem i celem wycieczek do stolicy Wietnamu. Pierwsze o niej wzmianki pochodzą z XI wieku a zatem kawał historii można tu zobaczyć. Chociaż przyznam szczerze, że gros budynków to jednak pozostałości z czasów kiedy w Indochinach śmiało rozpychali się francuzi, a więc postkolonialne francuskie kamienice, które bardzo często wyglądają jakby faktycznie stały tam już z 1000 lat i w każdej chwili miały ulec destrukcji. Z drugiej strony ma to swój urok i nie razi tak bardzo. Zaopatrzony w mapę szwendałem się uliczkami miasta nieraz gubiąc się kompletnie w gęstwinie uliczek i zaułków. Jednakowoż to najlepszy sposób na poznanie każdego miasta i często już łapałem się na tym, że nie warto trzymać się cały czas kurczowo planów miast tylko pozwolić się ponieść nogom przed siebie, popłynąć wraz z falą mieszkańców, zanurzając się w rytm miasta, zaglądając w ciemne zakamarki, których nie ma na mapach i chłonąc codzienne życie jego mieszkańców. I choć nie zawsze mi się to udaje, często brakuje czasu i człowiek gna przed siebie chcąc zobaczyć jak najwięcej z tego co ciekawe turystycznie, to będąc w Hanoi (i później np. w Hoi An) starałem się pozwolić sobie na bliższe poznanie tej starej damy. Tym sposobem trafiłem np. na nieopisane w moim przewodniku miejsce gdzie wzdłuż torów kolejowych (nie wiem niestety czy wciąż czynnych) po obu ich stronach stoją budynki mieszkalne. Taki obrazek widziałem tylko raz na filmie dokumentalnym z Indii i bardzo chciałem to kiedyś tam zobaczyć więc tym bardziej mile się zaskoczyłem kiedy trafiłem na coś takiego w Hanoi. I faktycznie robi to wrażenie, kiedy wychodzisz ze swojego domu wprost na tory kolejowe upichcić sobie zupę albo zrobić pranie. Widać jednakowoż, że budynki zamieszkane były przez raczej uboższą część społeczeństwa stolicy.

Train street w Old Quarter Hanoi

Train street w Old Quarter Hanoi
Poza licznymi noclegowniami mogącymi pomieścić nieprzebrane rzesze turystów, uliczki Old Quarter przystrojone były we wszelkiej maści sklepy, w których można kupić czego tylko dusza zapragnie. Chociaż, z uwagi na turystyczny charakter tej części miasta, głównie przeważają sklepy z ciuchami gdzie można się ubrać od stóp do głów w lniane lub jedwabne wdzianka, również robione na zamówienie.
Jeden z setek sklepików z chiuchami, torbami, obrusami...
A po wydaniu kupy kasy na łachy – lub znacznie mniej zależnie do zdolności negocjacyjnych – można skoczyć do jednej z tysiąca ulicznych żarłodajni wylewających się na chodnik i uraczyć się tanim choć niekoniecznie wyśmienitym piwem lub po prostu zjeść obiad jeśli akurat nie przeszkadza Ci, że Twoje sztućce i zastawa stołowa (znaczy się plastikowa micha) są myte przy krawężniku w misce z mętną wodą niewiadomego pochodzenia przez jakąś starszą kobietę z rękoma jak górnik po całodziennej szychcie kilometr pod ziemią J Ale co zrobić – jeść coś trzeba a na wykwintne knajpy nie stać.
Uliczna knajpka

Jednoosobowa działalność gospodarcza w sferze gastronomii

Uliczna żarłodajnia na krawężniku
Swoją drogą plastikowe małe zydelki rozstawione wszędzie po chodnikach przy knajpkach i garkuchniach stanowią swojego rodzaju wizytówkę Hanoi. Nie da się przejść 20m żeby nie natknąć się na siedzących na tych zydlach ludzi pałaszujących zupę Pho, pijących kawę czy umilających sobie czas grą w mahjonga czy karty.
Symbol Hanoi - plastikowy zydel

U nas starsze babcie wychylają się przez okna coby sobie
z sąsiadkami pogaworzyć. W Hanoi biorą plastikowy
zydel i hop na chodnik na pogaduchy
Podobnie jak zresztą nie da się przejść chyba 5m nie natykając się na zaparkowane wszędzie gdzie popadnie na chodnikach skutery.
Jeden z bardziej przepustowych chodników w Old Quarter

Standardowy chodnik w Old Quarter
W zasadzie z uwagi na powyższe w ogóle niemożnością jest chodzenie w Hanoi po chodnikach w związku z czym większość ruchu pieszego odbywa się wzdłuż krawężników na ulicach wspólnie dzielonych z samochodami i bardzo licznymi skuterami. I wydawać by się mogło, że to jakaś masakra straszna, że w każdej chwili można zginąć pod kołami jakiegoś szaleńca ale tak nie jest. Pamiętam jak pierwszego dnia w Hanoi próbowałem przejść przez ulicę – stałem jak to cielę i czekałem kilka minut, aż będę mógł postawić nogę na ulicę. Nawet jak miałem zielone światło to i tak kierowcy skuterów i rowerów nie zamierzali się zatrzymywać i mnie przepuszczać. Ale wystarczył dzień i się nauczyłem, że moje europejskie maniery i świadomość, że przepisy to świętość mogę wyrzucić do kubła na śmieci bo tutaj się to nie sprawdza za grosz. Zresztą przedsmak tego miałem już w Chinach więc nie było to znowu jakieś novum. Natomiast w porównaniu do Chin tutaj czułem się i tak znacznie bardziej komfortowo jeśli chodzi o poruszanie się po mieście (i nie tylko zresztą w tym aspekcie co wie każdy kto czytał mój post o Chinach :) W każdym bądź razie drugiego dnia wiedziałem już, że nie muszę wcale czekać na zielone, że nawet jak wlezę na czerwonym na wielkie rondo, do którego dochodzi 5 ulic z gnającymi wszędzie skuterami i autami to kierowcy i tak umiejętnie mnie wyminą, czasem o włos ale zawsze, zatrąbią od niechcenia ale włos mi z głowy nie spadnie. Trzeba tylko robić to powoli, krok za kroczkiem tak żeby dać kierowcom czas na dostrzeżenie mnie i pozwolić na zorientowanie się w jakim kierunku podążam, żeby mogli w porę zareagować i wiedzieć jak mnie wyminąć. Tak więc z jednej strony kompletny chaos na ulicach i zupełne ignorowanie przepisów (jeśli takowe istnieją), a z drugiej jednak jakoś to wszystko działa i to całkiem nieźle.
Szaleństwo uliczne

W Old Quarter chodzi się po ulicach
Stara dama orientu okazała się w sumie dobrą kobieciną, w której towarzystwie mile spędziłem czas. Owszem była – jak to chyba starsi ludzie – męcząca. Po trzech godzinach przechadzania się, z jednej strony w doskwierającym upale, z drugiej w ciągłym hałasie i zgiełku od tysięcy skuterów napierających z każdej strony i setek klaksonów dochodzących zewsząd naokoło człowiek miał już trochę dosyć jej towarzystwa i najchętniej uciekłby odpocząć chwilę w zaciszu hotelowego pokoju, jednakowoż po chwili zaczynało brakować towarzystwa damy i znów chciało się wyjść i zgubić się w kolejnej nieodkrytej uliczce, zajrzeć na kolejny gwarny market czy choćby usiąść nad brzegiem jeziorka w centrum dzielnicy i poobserwować z boku życie starszej pani. I choć jak dla mnie zbyt tłoczne, głośne i gwarne to miasto żeby tam zamieszkać na dłużej to będę bardzo miło wspominał moją tam wizytę.
 
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:
Train street w Old Quarter w Hanoi
 
Train street w Old Quarter w Hanoi

Train street w Old Quarter w Hanoi

Przewoźny stragan rowerowy
przeciskający się w ruchu ulicznym

Przenośny kram z żarciem

Przenośny kram z owocami

Kolejny przenośny kramik

I kolejny rowerowy sprzedawca owoców

Rowerowa obwoźna kwiaciarnia
 
Rowerowa obwoźna garkuchnia

Uliczna (rynsztokowa) knajpka

Uliczna kanjpa

I jeszcze jedna

I kolejna

Potworki pieczone

Jeden z setek warsztatów ulicznych -
tutaj produkcja m.in. drabin z bambusa

Kolejny warsztat - nie wiem niestety
co tutaj można zamówić

A jednak ktoś ogarnia te kable
- szacunek dla tego pana

Jedna z małych bocznych uliczek Old Quarter

Sporo tam wszędzie klatek z ptakami wisiało na drzewach.
Z jednej strony miłe dla ucha ćwierkanie
ale z drugiej szkoda tych wszystkich ptaszorów

Ptaszek w klatce na drzewie przy jednej z ulic

Nie ma rzeczy, której by Wietnamczyk nie przewiózł na skuterze...


...lub rowerze

Skutery, skutery, skutery...
 
Dong Xuan Market w Hanoi

Jakieś ognisko przy ulicy
 
Jak widać społeczeństwo Wietnamskie
nie jest takie biedne ;)
Nie wiem o co tu chodziło ale często
widziałem jak przed knajpkami, hostelami
palono w takich kubłach dolary
(podróbki rzecz jasna)

1 komentarz: