czwartek, 6 listopada 2014

Wietnam. Delta Mekongu

Swoją przygodę z Wietnamem rozpocząłem wizytą w położonym na wysokości 1600 m n.p.m. górskim miasteczku Sapa i trekkingiem wśród zalegających na stokach gór wiosek i uprawianych w nich polach ryżowych. Po miesiącu przejażdżki przez cały kraj ponownie miałem okazję zajechać w rejony gdzie na rozległych polach uprawia się ryż, tym razem jednak już na całkowitych nizinach bo zaledwie na wysokości od zera do niecałych 5 m n.p.m. Tzw. „wietnamska miska ryżu” dostarczająca całemu krajowi znamienitego procentu żywności obejmuje obszar ponad 35 tyś. kilometrów kwadratowych (jak nasze całe województwo mazowieckie) i rozciąga się na długości prawie 600 km wzdłuż wybrzeża Morza Południowochińskiego. A więc obszar – jak to mawiają – nie w kij pierdział :) Oczywiście nie byłoby żadnego ryżu gdyby nie przepływająca przez ten cały teren, jak ją tu nazywają, Rzeka Dziewięciu Smoków – od dziewięciu odnóg, które wiją się przez całe to rozlewisko wpadając ostatecznie do morza. Dziewiąta najdłuższa rzeka świata zapewnia „wietnamskiej misce ryżu” stały dopływ wody w ilości ok. 13 a w sezonie deszczowym w sierpniu nawet 30 tyś metrów sześciennych na sekundę. Nie tylko zresztą wody bo również i mułu i osadów, które odkładając się wzdłuż wybrzeża powiększają i tak nie mały już obszar przesuwając linię brzegową o kolejne 100 do 150 m rocznie w głąb morza. Wszystkie te liczby mogą robić wrażenie ale dopiero zobaczenie na własne oczy Delty Mekongu, w której się żegnałem z Wietnamem, pozwala ujrzeć jak wygląda tu codzienne życie jej mieszkańców.

Podobno deltę można zwiedzić o własnych siłach, cały obszar jest na tyle zurbanizowany i połączony siatką transportu publicznego z wielkim Sajgonem i miastami w samej delcie, że dzisiaj nie stanowi to już najmniejszego problemu. Jako, że z zasady staram się nie korzystać ze zorganizowanych przez biura podróży wycieczek, również w przypadku Delty myślałem, żeby odwiedzić ją na własną rękę. Co dziwne, okazało się zorganizowany dwudniowy wyjazd z Sajgonu wbrew pozorom może być tańszy niż gdyby się chciało zobaczyć to samo ale organizowane własnymi siłami. Może nie ma tej radochy, że zrobiło się coś samemu inaczej niż 90% innych turystów, może jest się w grupie kilku / kilkunastu osób poganianych czasem przez przewodnika i nie ma się łodzi i sternika tylko dla siebie ale za to zaoszczędzone parę grosze pozwoli później zobaczyć coś innego na co w przeciwnym wypadku mogłoby nie starczyć funduszy. Także schowałem swoją dumę indywidualnego podróżnika do kieszeni i kupiłem najtańszą wycieczkę jaką udało mi się znaleźć. I nie było wcale tak źle. Podobnie jak w Sapie przyjemnie było mieć wszystko podstawione pod nos i przez chwilę nie musieć zaprzątać sobie głowy organizacyjną stroną tego całego wyjazdu, gdzie znaleźć tani nocleg, jak się dogadać ze sternikiem łodzi i handryczyć o cenę, żeby finalnie obejść 10-ciu innych sterników i wrócić do pierwszego bo miał najniższą cenę, jak dojechać z dworca autobusowego do miasta i/lub odwrotnie i znowu się handryczyć o cenę z 10-cioma mototaksiarzami opędzając się drugą ręką od 50-ciu pozostałych próbujących Ci wejść na głowę, gdzie tanio zjeść i się nie zatruć, gdzie jest bankomat bez prowizji i inne dylematy, z którymi codziennie ma się do czynienia i które potrafią wyssać z człowieka resztki energii. Chociaż z drugiej strony są solą takiej wyprawy i niektóre zostają w pamięci na dłużej niż odwiedzone muzea, świątynie czy inne mniej lub bardziej ciekawe miejsca.

Po drodze z Sajgonu do Delty Mekongu

Jedna z łodzi turystycznych

W Delcie Mekongu łodzie mają oczy

Ale wracając do delty Mekongu – pierwszego dnia zostaliśmy zabrani na szybką przebieżkę po wysepkach w pobliżu miasta Ben Tre i otaczających je mętnych wodach Mekongu koloru kawy z mlekiem. Zanim ktoś z czytelników pozazdrości romantycznej przejażdżki łódką po Mekongu spieszę z wyjaśnieniami, iż jest to niestety równie romantyczne co zapewne zaloty świń w chlewie (nie wdziałem ale wyobrażam sobie, że sonetu miłosnego się o tym nie da napisać). Głośna, wcale wygodna łódź spiesząca od jednego punktu wycieczki gdzie turyści mają okazję zapoznać się z „szalenie” ciekawym procesem powstawania cukierków kokosowych, które – po przejściu całej „linii montażowej” – można zakupić za pewnie wcale atrakcyjne pieniądze do kolejnego punktu gdzie z kolei można podziwiać nad wyraz interesujący proces powstawania makaronu ryżowego, w który na końcu również wypada się zaopatrzyć by wspomóc biednych pracowitych ludzi. Niestety takie uroki zorganizowanych tanich wycieczek. Ale były też i fajne jej punkty jak np. przejażdżka łódką, tym razem wiosłową, a więc nieco bardziej urokliwa przeprawa, jednym z niezliczonych kanałów i kanalików wijących się wśród wysp delty. Widziałem wcześniej zdjęcia w internecie jak ludzie w malej łodzi przyodziani w skośne palmowe kapelusze płyną małym kanalikiem pod sklepieniem z wielkich liści drzew palm kokosowych i strasznie mi się zachciało też czegoś takiego doświadczyć. I udało się. I chociaż przeprawa była bardzo krótka bo zaledwie może 15-to minutowa to sprawiła radochę. Zresztą na dłuższą metę mogłoby się szybko znudzić bo poza samą frajdą siedzenia w łodzi prowadzonej przez 2 wioślarzy – jednego na rufie, drugiego na dziobie – i płynięcia przykrytym baldachimem liści kanałem wiele ciekawego do oglądania tam nie było.

Gdzieś w szuwarach Mekongu

Gdzieś w szuwarach Mekongu
Oczywiście przejażdżka zakończyła się przycumowaniem do kolejnego obowiązkowego punktu wycieczki gdzie mieliśmy okazję posłuchać jakiegoś miejscowego grajka i jego minikapeli oraz obejrzeć tubylczy taniec kilku pań, kończący się – oczywiście nieobowiązkową – zbiórką datków w podzięce za show. Typowa turystyczna „pułapka” ale za to był darmowy (znaczy ujęty w cenie wycieczki) poczęstunek z owoców.

Owocowa uczta przy akompaniamencie
muzykalno-tanecznej trupy
Na jednym z takich postojów była również okazja do bliższego kontaktu z (chyba) pytonem. W pierwszej chwili się ucieszyłem, wziąłem gada na ramiona i cyknąłem pamiątkową fotę ale potem sobie pomyślałem, że w sumie to cholernie pieskie życie ma tam taki wąż. Całe dnie spędza zamknięty w jakiejś mizernej klatce i jest wyciągany tylko na chwilę coby być podawany z rąk do rąk kolejnemu turyście ku uciesze gawiedzi. Tak się też zastanawiam skąd taka pewność przewodników i właścicieli węża, że nic złego się nie stanie? Jadowity co prawda pyton nie jest ale zębami może nieźle dziabnąć i narobić cholerstwa. Mam nadzieję, że nie wyrywają tym gadom wszystkich zębów dla bezpieczeństwa turystów chociaż patrząc na zwierzęta w tej części świata nie zdziwiłoby mnie to. Więc finalnie poczułem się trochę głupio z tą całą akcją ale z drugiej strony cóż mogę zrobić – jak nie ja to i tak po mnie milion kolejnych turystów będzie miętoliło biedne zwierzę w swych rękach.

Ot zwykły wąż :)
Pod koniec dnia dostarczono nas do domu na jednej z wysp w pobliżu największego miasta delty Mekongu – Can Tho, gdzie w tzw. homestay’u mieliśmy spędzić noc. Czyli prywatnym domu we wsi. Niestety w odróżnieniu od takowego w Sapie tutaj nie uczestniczyliśmy w codziennym życiu mieszkańców domu, nie spaliśmy nawet w tym samym budynku co rodzina a w osobnym, przyległym wybudowanym specjalnie na potrzeby turystów z własną łazienką i innymi udogodnieniami cywilizacji. Ale i tak było klawo. Wieczorem leżąc w łóżku przez cienkie, pełne szczelin bambusowe ściany można było słuchać kakofonii dźwięków wydawanych przez mieszkańców pobliskiego kanału, plusków wody, szelestu liści w drzewach. W pokoju jak tylko zgasło światło pojawiły się dwa świetliki i latały między moskitierami rozpiętymi nad łóżkami rozświetlając niemałą nawet przestrzeń dookoła siebie. Prawdziwie egzotyczne doświadczenie, jakbym spał w środku dziewiczej dżungli.

Kolacja w homestay w Can Tho
z turystami z Niemiec, Hiszpanii i Estonii

Strumyk płynie z wolna i nasze kwatery w tle

Jadłodajnia w homestay w Can Tho
Gwoździem drugiego dnia wycieczki był największy w delcie Mekongu targ wodny na rzece. Setki małych i większych łodzi wypchanych przeważnie owocami i warzywami, ale nie tylko stały zacumowane przy nabrzeżach i krążyły wzdłuż i w poprzek rzeki. Co chwila do naszej i innych łodzi turystycznych przypływała i cumowała mała łódka, na której sprzedawca zachwalał swoje towary próbując je sprzedać. Kawa, herbata, zimna, ciepła, woda, soki i inne napoje, ananasy, mango i arbuzy – wszystko czego oszołomiony turysta może akurat potrzebować. Nie widzieliśmy i takie łodzie, ze zrozumiałych względów, do nas nie cumowały ani nasza łódź nie podpływała do nich, ale podejrzewam, że można by się tam zaopatrzyć również we wszelkiego rodzaju mięso czy nawet artykuły gospodarstwa domowego. A całemu temu cyrkowi, jak to tradycyjnie w Azji, towarzyszyły rozgardiasz, harmider, zgiełk i wrzawa. Chociaż niezaprzeczalnym plusem targu wodnego był brak smrodu pochodzącego z pomieszanych zapachów mięsa, owoców morza, warzyw, owoców i przypraw, którego się nie uniknie nigdy w zamkniętych marketach w miastach, a który czasami potrafi przyprawić o mdłości.

Jeden z małych pływających straganów

I kolejny

Przed zakupem można spróbować

Sprzedawczyni na pływającym kramie

Sklep z ananasami

Zabudowa nabrzeża w Can Tho
A skąd wiadomo, do której z dziesiątek łodzi podpłynąć jeśli chce się kupić np. arbuza albo ananasy? Otóż większość, przynajmniej z tych większych, łodzi ma wysoki sterczący badyl na szczycie, którego jest wbity właśnie arbuz albo ananas bądź cokolwiek innego z daleka informujący,że w tym sklepie można właśnie kupić ten bądź inny owoc czy warzywo.

Szyld sklepowy w formie wysokiego badyla
z wbitym nań owocem bądź warzywem
widoczny z daleka dla kupujących 

Kiedy wycieczka dobiegła końca i wszyscy turyści wrócili autobusem do Sajgonu ja zakupiłem bilet do miasta Chau Doc przy granicy z Kambodżą, skąd miałem się udać do kolejnego kraju na trasie mojej wycieczki. Ponownie zdany na siebie wybrałem najtańszą (pomijając autostop) opcję dotarcia do Chau Doc, tj. lokalnym minibusem, w tym przypadku Fordem Transit. Mogłem oczywiście kupić bilet na klimatyzowany,, duży autobus turystyczny ale za cenę prawie trzy razy wyższą. I szczerze pisząc po pół godzinie jazdy zacząłem trochę żałować, że tego nie zrobiłem. Na kolejnym przystanku do mojego minibusa wyposażonego w 14 miejsc siedzących (wraz z kierowcą) wlazła kolejna grupa pasażerów powiększając ich całkowitą liczbę do 22 osób. Nie mam zielonego pojęcia jak wszyscy się tam pomieściliśmy, wiem tylko, że facet odpowiedzialny za sprzedaż biletów i zdobywanie po drodze pasażerów przez całą drogę stał wciśnięty między fotelem pasażera, na którym siedziało ich dwóch a drzwiami bocznymi, natomiast ostatni pasażer, który się dosiadł został postawiony (bo oczywiście o siedzeniu nie było mowy) w bagażniku między ostatnim rzędem siedzeń a drzwiami, gdzie było na oko jakieś 30cm wolnej przestrzeni. Podejrzewam, że gdyby nie przewożone bagaże to przewoźnik upchnął by tam jeszcze kilka osób. Chyba ryby w puszkach mają więcej miejsca. Jednym słowem koszmar. Ale z serii takich, które na długo zostają w pamięci a po czasie pozytywnie się je wspomina jako nieodłączny element indywidualnego podróżowania z plecakiem. Mimo zdecydowanego przeciążenia i przeładowania oraz szaleńczej jazdy kierowcy strącającego niemal motorowerzystów jadących z naprzeciwka do rowów wzdłuż ulicy, udało się dojechać cało i zdrowo do Chau Doc.

Miasto samo w sobie zupełnie nieciekawe chyba, że kogoś pociągają brudne, śmierdzące targowiska, które widuję od miesiąca w każdym kolejnym mieście i miasteczku, a na które już powoli patrzeć nie mogę, biedni ludzie, rozkopane, hałaśliwe ulice i smutne, sypiące się domo-podobne budowle ustawione na palach wzdłuż brzegu rzeki. Pewnie jeszcze miesiąc wcześniej by nie to w jakiś sposób zaciekawiło ale teraz już mam takich widoków po uszy.

Obdrapana ściana jednego z budynków w Chau Doc

Wąska uliczka między domami na palach
pobudowanymi wzdłuż nabrzeża
prowadząca do rzeki

Jeden z miliona straganów z bananami

Jeden z miliona straganów z bananami

Uliczna knajpa na targu

Praca wre

Na rzece w Chau Doc

Chau Doc

Kolejny stragan na targu w Chau Doc
Na centralnym placu miasta zobaczyć można jakąś świątynię z posągami buddy (?) czy innych świętych postaci z nieodłączną w Wietnamie swastyką. Szczególne wrażenie robi wieczorem kiedy całe to pomarańczowe koło (patrz zdjęcie niżej) świeci się wszystkimi kolorami tęczy i mruga jak nasze choinki bożonarodzeniowe.

Hmmm....
Po dwóch nocach spędzonych w jakimś podejrzanym hoteliku, w którym jednego wieczora jakiś tajemniczy typ się czaił na korytarzu pod moimi drzwiami (?!) kupiłem bilet na łódź do granicy i autobus od granicy do Phnom Penh i opuściłem kraj, w którym miałem przyjemność spędzić ostatni prawie miesiąc i który suma summarum bardzo miło mnie ugościł. Podejrzewam, że było to w jakiejś części spowodowane moim wjazdem tam z Chin, które były moją drogą na Golgotę i po których chyba nie mogło być już gorzej. Rankiem przed właściwym wyruszeniem do granicy zostaliśmy jeszcze zabrani na zwiedzanie jakiejś pobliskiej wioski gdzie hodują w akwariach ryby, mieszkają znowu (!) w domach na palach, jest jakiś meczet i inne mniej lub bardziej ciekawe rzeczy. We wsi szwendając się z aparatem i czekając na łódź miałem nawet okazje pograć sobie z dzieciakami w grę, o której pisałem w poście dot. Sajgonu (a la nasza zośkę).

We wsi po drodze do granicy

Meczet we wsi

Dzieciaki grające w a la zośkę

Dzieciaki grające w a la zośkę

Na samej granicy spotkała mnie jeszcze na sam koniec miła niespodzianka. Jak pisałem wcześniej mój przejazd do Phnom Penh miał być łączony, tj. łódź-autobus. Ale kiedy odebrałem swój paszport z kambodżańską wizą nasz przewodnik wziął mnie na stronę i szepcąc powiedział, że niby jestem wporzo, że z Polski więc niezbyt bogaty i że w związku z tym on mnie rozumie i żebym wsiadał do łodzi, którą popłynę sobie aż do końca. A o tyle to dziwne, że przejazd, który ja wykupiłem kosztował 15 dolców, natomiast cała droga łodzią z Chau Doc do Phnom Penh kosztowała 20 lub 25 dolców (zależnie nie mam pojęcia od czego :)). Miły akcent na zakończenie przygody z Wietnamem. Co prawda widoki po drodze żadne, zaś łódź przeraźliwie głośna i gdyby nie zatyczki do uszu to po 3 godzinach z pewnością miałbym jakiś uszczerbek na słuchu ale i tak chyba to lepsze niż kolejny autobus. Naprawdę miły akcent na koniec przygody z Wietnamem i jej początek z Kambodżą.

Moja motorówa do Phnom Penh

Moja motorówa do Phnom Penh
Tradycyjnie na koniec więcej zdjęć:

Nasza krypa i mętne wody Mekongu

Turystyczna łódź w Delcie Mekongu

W jednej z wiosek na wyspach delty

Tego się nie spodziewałem tam znaleźć.
Chyba im cholernie ciężko w tym upale

Palma :)

Tubylcy we wsi

Spływ po szuwarach Mekongu

Nawet w szuwarach Mekongu tworzą się zatory

Po drodze z naszego homestay we wsi

Nabrzeżne zabudowania Can Tho

Nabrzeżne zabudowania Can Tho

Pływające sklepy na targu wodnym w Can Tho

Sklep z ananasami

Banany z Chau Doc

Na ulicy w Chau Doc

Nie mogłem się zdecydować czy w kolorze czy B&W
więc zamieszczam dwie wersje :)

W Chau Doc

Chau Doc

Chau Doc

Parcie na szkło :)

Stragan w Chau Doc

Chyba się tu w Azji nauczę pić kawę :)

Ot wietnamska wieś...smród, brud i ubóstwo

Wioska w pobliżu Chau Doc

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz